quasi-dramat, część druga
GOSPODARZ
To tak w każdym z nas coś woła:
jakaś historia wesoła,
a ogromnie przez to smutna.POETA
Wesele, Stanisław Wyspiański
A wszystko bajka wierutna.
Początkowo występują:
JAŚ SOPIESKI – synalek ledwie siedmioletni, tuż po postrzyżynach; na jego głowie wciąż jeszcze widać rany po brzytwie, którą został wygolony na tzw. kolano;
WERNYHORA KRZYKIETEK – gość starszawy już, ale nadal potężnej postury, z równą wprawą czupryny pozbawiony, z tym że na czubku czaszki zachował z fantazją zakręcony kosmyk włosów; jego sumiaste wąsy à la wczesny Lech pociągnięte są smolistą pomadą, zaś reszta zarostu zgolona na krótko przed pojawieniem się na scenie, gdyż z drobnych ranek wciąż jeszcze sączy się krew, nadając mu wygląd rzeźnika przy robocie; ubrany jest w kurtkę MA-1 odwróconą pomarańczową stroną do wierzchu, bojówki w kolorze khaki i wyglansowane na wysoki połysk glany;
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO – typowy menel dworcowy, wbity w przypadkowo dobrane części garderoby dresopodobnej o pstrokatych kolorach, niemiłosiernie brudnej i potarganej; na twarzy wielodniowy zarost, resztki włosów na czaszce tworzą rasowy kołtun; gdy zaczyna rechotać, widać silne ubytki w jego uzębieniu;
WITOLD BAGIEŁŁO – menel bez cech charakterystycznych, raczej mrukliwy;
PANI KAZIA – nie widać, czasem słychać w tle jej baryton ochrypły, kiedy grzecznie acz stanowczo daje klientom do zrozumienia, co sądzi o ich konduicie;
ROZDZIAŁ I
Dworzec kolejowy Wódź Fabryczna. Znajdujący się w suterenie bar „Amarantowa Wagina” jest niemal pusty, jedynie w przeciwległych kątach śpią rozwaleni z nonszalancją dwaj menele. Do baru wchodzi mężczyzna z chłopcem – Jaś Sopieski i Wernyhora Krzykietek.
JAŚ SOPIESKI
Tatusiu, co to jest menel?
WERNYHORA KRZYKIETEK
To ktoś, komu nie podamy ręki, synku.
JAŚ SOPIESKI (wskazując jednego ze śpiących na podłodze)
A czy to jest menel, tatusiu?
WERNYHORA KRZYKIETEK
Nie, to patriota. Menel, synku, to ten drugi.
JAŚ SOPIESKI
Ale tatusiu, oni obaj są brudni, obdarci, śmierdzą i śpią na podłodze!
WERNYHORA KRZYKIETEK
No dobra, to ten jest menelem, a tamten patriotą. Zadowolony? Przecież nie damy rady skopać obydwu!
Wtem jeden ze śpiących podnosi się i z wciąż zamkniętymi oczyma, chrapliwym pijackim bełkotem zaczyna recytować po litewsku inwokację z „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. Chwilę później podnosi się drugi z meneli i starając się zagłuszyć słowa pierwszego, bełkocze polską wersję inwokacji. Nagle przez pomieszczenie przelatuje rondel i z hukiem uderza o ścianę.
PANI KAZIA
Mordy w kubeł, do kurwy nędzy, bo z lokalu pogonię jebaną waszą brać sarmacką!
WERNYHORA KRZYKIETEK (na stronie)
Zaraz, zaraz – ja skądś znam te zakazane mordy. Toć to Władziu Bagiełło i braciszek jego Witia, w mordę kopany. (spluwa i zwraca się już bezpośrednio do zaczynających jarzyć, co się z nimi i wokół nich dzieje braci meneli) Władzio! Witia! Na Swarożyca, a co wy, opoje, tak tu zalegliście na naszej świętej maci?
Braciszkowie drapią się na przemian to w głowy, to w przyrodzenia i przecierając zaropiałe oczy, starają się wypatrzyć, kto śmie zakłócać spokój ich łydki wyszlachetnionej.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (bekając)
A, to ty, Wernyhora. Czego? Z góry uprzedzam, że plenipotencje, któreś swego czasu od nas podstępem wyciągnął, wygasły i drugi raz się już podejść nie damy. Wielkie latyfundiów rozdawnictwo też się skończyło.
WERNYHORA KRZYKIETEK (z familiarnego tonu przechodząc w uniżoność)
Ależ Jaśnie Wielmożny raczy zważyć na zasługi, których moc Jego Osobie oddałem skromną mą prawicą, a i lewicy nie szczędząc. I o nic nie proszę jeno o posłuchanie w sprawie tego tu synka, co to w latach właśnie jest i po postrzyżynach, a drogę trzeba mu obrać, co by naszej Ziemi Wiśtan i Polmosów mógł służyć z oddaniem tak orężem, jak i myślą głębinową.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (w miarę mówienia coraz żywiej gestykulując)
Ty mi nie pierdol wysoką mową, Wernyhora, bo dobrze wiesz, że po Nocy Pancerników wszyscy wylądowaliśmy na dziejowym śmietniku, a teraz tylko podstępem daliśmy się wywabić z kart podręczników historii i porzucić na dworcu w jebanej Wódzi Fabrycznej, gdzie byle pisarzyna może nami szermować i mordę sobie naszym imieniem wycierać. Przecież ten wyrobnik słowa, ten kutasina opłotkowy, nie ma krzty szacunku. On nas ośmiesza, ale niedoczekanie! Mamy plan! (niemalże wykrzykując ostatnią kwestię z ręką wzniesioną władczo do góry, kiedy kończy, nagle uspokaja się i wskazuje krzesło przy pobliskim stoliku) Siadaj.
Cała czwórka zajmuje miejsca wokół stolika. Władysław wyciąga zza pazuchy sakiewkę i długo i z mozołem przeliczając jej skromną zawartość, wyciąga wreszcie jakiś zmięty banknot, który rzuca na stolik przed swego braciszka, szybkim ruchem głowy wskazując dzieciaka, a następnie bar. Witia, z wrodzoną delikatnością, chwyta smarka za kark i popycha w stronę zacienionego miejsca sceny, skąd od czasu do czasu daje się słyszeć chrapliwe utyskiwania pani Kazi. Wkrótce również Władysław Bagiełło kieruje się tam, by po jakimś czasie powrócić ze szklanką wrzątku na spodeczku i aluminiową łyżeczką. Zasiadłszy znów do stolika, stawia naczynie przed sobą i sięga do kieszeni bluzy dresowej. Wyciąga z niej torebkę herbaty, którą wrzuciwszy do wrzątku długo ugniata i mieszając stara się zaparzyć jak najciemniejszy czaj. Wreszcie, zadowolony z efektu, rozsiada się wygodnie i siorbiąc niesamowicie, nieśpiesznie popija. Wernyhora milczy, czekając aż Jego Menelskość raczy przerwać ciszę. Bagiełło nie śpieszy się jednak. Co więcej, zaczyna przysypiać, zupełnie ignorując obecność tego drugiego. W przerwach pomiędzy kolejnymi drzemkami, sięga po szklankę, robiąc kolejny łyczek coraz zimniejszego płynu. Wreszcie jednak dopija herbatę, ziewa przeciągle i rozsiadłszy się wygodnie, raczy zwrócić uwagę na zupełnie upokorzonego Wernyhorę.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (poziewując)
Skądeś tego bachora wytrzasnął, bo mi nie powiesz, że jest owocem Twojego żywota?
WERNYHORA KRZYKIETEK
To znajda. Rodzice go odumarli zeszłej wiosny, w czas wielkiego moru, co moc ludzi wytracił na Nowych Kresach, zachodnich. (spluwa z obrzydzeniem) Cudem jakimś uchował się sam jeden na przysiółku, gdziem go znalazł, a że rodziny bliższej ni dalszej nie miał, tom go przysposobił. A wszystko to, bo światło jakieś w wejrzeniu jego odnalazłem, co mi zaraz myśl podsunęło, żeby do Czarnej Ruty się udać, największej z ciot, co to się po borach skryły przed inkwizytorami z Centrali Zjednoczenia Cechów Rzemiosł Różnych. Ta go zielem okadziła, w garniec ze zwarzonym mlekiem czarnej klaczy splunąć kazała i za drzwi lepianki wypchnęła. Jakeśmy sami ostali, to gały na drugą stronę wywróciła i dalejże wieszczyć. Co żem się wtedy nasłuchał, to wolę zmilczeć. Jedno co musisz wiedzieć, to chłopak na świat pomazańcem przyszedł, co Koronie blask dawny przywróci i potęgę. Sprzymierzeńców jeno potrzebuje i bakałarza jakiego, co by mu choć trivium wpoił, bo czas nagli. Ot i tyle.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
A po chuj ty mu dupę jakimś trivium chcesz zawracać. Kancelistów i skrybów weźmie, żeby za niego odwalali papierki. Ty go lepiej mieczem i toporem naucz robić, a potem w intrygach dworskich niech nabierze biegłości. Tego młody krolewiec potrzebuje, a nie ślęczenia nad deklinacjami łacińskimi i tekstami jakiegoś Arpinaty, czy innego Aureliusa. Ja w każdym bądź razie abecadłem się nie splamiłem, a władałem państwem od morza do morza.
WERNYHORA KRZYKIETEK
To już nie te czasy, Miłościwy Panie, że wystarczyło kilka łbów ściąć dla przykładu i od razu wracał porządek. I od dawna od klingi skuteczniejszym okazało się być gęsie pióro.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
A co ty będziesz ojca uczył dzieci robić? Mistrza Wincentego, co go Gnacikiem zwali, pamiętasz? Agentem był podwójnym, ale go na dworze trzymać kazałem, bo dobre te, no – publicity robił. Ja go, skurkowańca, od razu wyczułem, że do propagandy stworzony. Ty myślisz, że dlaczego motłoch do teraz Cedrynię z taką dumą wymawia? A przecież jak se ten burdel przypomnę… Wyobraź, zajeżdżamy pod adres, a tam lipa. Ani widu, ani słychu po Germańcach. No to się woje trochę wkurwili i już chcieli dać łupnia kułaczkom, co by się tydzień w drodze nie zmarnował, kiedy któryś ukryty skład miodów i piw przednich namierzył. No to se chłopaki poużywali i jak stali, w polu zalegli, kiedy nagle, jak nie ryknie dwusuwowa masa plastiku. Chyba z pięć dywizji honeckerów wzięło nas atakiem oskrzydlającym. W każdej maszynie podwójna obsada strzelców osranieckich przez szyberdachy na przemian się wypinając gazy wypuszcza – protokół genewski wtedy jeszcze nie obowiązywał. Trzy szwadrony naszych ciężkozbrojnych na jakach od razu od smrodu sakramenckiego padło, przez co ordynek się załamał i paniki w szeregach nic już nie mogło powstrzymać. Kto żyw ucieczką z pola się salwował. Wielu po kruchtach kościołów okolicznych się pochowało, bo powiadają, że krucyfiks i woda święcona najlepsze na morowe powietrze. Oj, sromota byłaby wielka, gdyby się lud zwiedział o tym. Jednak mistrzuniu przy Krakusie w potylicę się jeno podrapał i rzekł „mnie to zostaw, Panie”. Szkoda, że się zbiesił później i trza go było zwodować w worze jutowym. Ale nic to, zawsze się znajdzie jakiś Anonim na podorędziu, który sławić czyny nasze będzie, czyż nie tak mój drogi?
WERNYHORA KRZYKIETEK
Respiciens post te, hominem memento te; cave, ne cadas.1
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Audi, vide, tace, si vis vivere in pace.2
WERNYHORA KRZYKIETEK
Vita mancipio nulli datur, omnibus usu.3
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (z groźbą w głosie)
Quid vesper ferat, incertum est.4
WERNYHORA KRZYKIETEK
Ultio doloris confessio est.5 (i dodaje na stronie) Asinus asinorum in saecula saeculorum.6
W tym momencie na scenie pojawiają się Witia z Jasiem, obładowani reklamówkami z dobrami różnymi, tak dla młodszych jak starszych przeznaczonymi, w tym napitków wszelakich masą, z czego większość znaczną zawartością destylatów żytnio-ziemniaczanych się charakteryzowała.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (wybuchając gromkim śmiechem)
Comedamus et bibamus cras enim moriemur.7
WERNYHORA KRZYKIETEK (wznosząc do góry prawicę)
Ave, Caesar, morituri te salutant!8
Przybyli, rozłożywszy wszystko na stoliku, usiedli i z wyrazem dumy na obliczach spojrzeli na zaskoczonych kompanów.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
A wy co, Pewex obrobiliście?
JAŚ SOPIESKI (podnieconym głosem)
Zdobyliśmy skarb! Prawdziwy! Jesteśmy bogaci, jak nie wiem co!
Cokolwiek zdumieni Wernyhora i Władysław Bagiełło kierują pytające spojrzenia na Witolda, na co ten w odpowiedzi stawia na środku stołu neseser, którego tamci dotychczas nie zauważyli i otwarłszy, pokazuje im zawartość – równo ułożone, obanderolowane paczki nowiutkich setek.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (do siebie)
Ale mi facjatę przerobili.
WERNYHORA KRZYKIETEK (również do siebie)
Wystarczyłoby na Jasiną edukacją i parę innych wydatków.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (do brata)
Skąd to macie?
Witold wyciąga zza pazuchy smartfona i zaczyna zaciekle wybijać jakiś tekst na jego wysuwanej klawiaturze. Trochę to trwa, zważywszy jego wielkie, grubo ciosane łapska, stworzone raczej do trzymania styliska topora bojowego, niźli operowania maleńkimi przyciskami. Skończywszy wreszcie pisaninę, z wyraźną ulgą oddaje aparat Wernyhorze. Ten, to oddalając, to zbliżając urządzenie, mrużąc oczy stara się wypatrzeć cokolwiek na wyświetlaczu. Wreszcie poirytowany rzuca smartfon na stół i zaczyna grzebać po kieszeniach, by po chwili wyciągnąć skądś monokl, w który wprawnym ruchem uzbraja prawe oko. Zaczyna czytać na głos.
WERNYHORA KRZYKIETEK
Google translate… From: Lithuanian To: Polish… ble ble ble… (i bąka pod nosem) boćwiniarski bełkot… jeszcze… jeszcze… (znów na głos) O! Mam – Lithuanian to Polish translation. Łee, gówniane tłumaczenie, ale postaram się to jakoś po ludzku przeczytać. (odchrząkuje) Kupiwszy w barze coli dla smarka, a sobie machorki, wyszedłem przed dworzec, żeby zakurzyć i wtedy przed budynek zajechały trzy czarne wołgi. Byli to wysłannicy chana krymskiego Obrzyna Gireja, który, jak się okazało, zgodził się ostatecznie na dużą bańkę za Wądę. Pewnie dałoby się więcej wycisnąć, ale akcje tej kretynki mocno spadły, kiedy z licytacji wycofał się szejk Muchanag al-Raban. (zdziwiony) Sprzedaliście Wandzię? Może nie była najbystrzejsza, ale zrobić z niej entą żonę tego kacapskiego mafiozy…
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Niech się dziwka cieszy, że jej co gorszego nie spotkało po numerze, jaki wywinęła. Trzy lata Ottona urabiałem, a ta kretynka w jedno popołudnie największym mym wrogiem go uczyniła. I czemu? Bo zaplanowana podróż poślubna do Szlezwika-Holsztynu do gustu jej nie przypadła. Stwierdziła, że koleżanki będą się z niej śmiały, bo teraz podróże do Nowego Świata są w modzie. Jakby jakaś cholerna świątynia Quetzalcoelha w Technotitlan była lepsza niż ten fikuśny pałac, co to go miejscowi Nowym Łabędzim Kwaczeniem nazywają. Przecież nawet Walta z Disneylanda zachwycił.
WERNYHORA KRZYKIETEK
Ale to w Bawarii jest, a nie…
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (zniecierpliwiony wchodzeniem mu w słowo)
Dobra, mniejsza o to. No i zamiast przyjąć uszczelkę z karatami od Cartiera, zaserwowała absztyfikantowi, co to Ottona synowcem był, czarną polewkę na baranim łbie. Resztę sam możesz sobie dopowiedzieć. I co, miałem jej to niby płazem puścić?!
WERNYHORA KRZYKIETEK
Poniekąd rozumiem Twe zagniewanie, ale kacap i to chlejący sfermentowane kobyle mleko? Czy to aby nie za wiele?
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (z iście królewską godnością)
Roma locuta, causa finita.9 (i dodaje lodowatym głosem) Ne sutor supra crepidam iudicet.10 (po czym rozpromienia się i zacierając ręce, rozgląda po suto zastawionym stole, by wybrawszy jedną z butelek klarownego napitku, z wielką wprawą odbić i otworzywszy, pociągnąć z gwinta dobrą ćwierć zawartości) Zarzuć smutki, gdy w bród wódki. Czym chata bogata. (i zachęcającym gestem zaprasza pozostałych do współbiesiadowania – w tym też miejscu pozostawiamy naszych bohaterów samym sobie i uciechom, których oddawaniu się wielką tradycję podtrzymać nie omieszkali)
ROZDZIAŁ II
Głęboka noc. Wciąż dworzec kolejowy Wódź Fabryczna. Peron najbardziej oddalony od budynku dworca. Na jednej z ławek siedzi Wernyhora Krzykietek, a z głową na jego udzie śpi, zwinięty w kłębek, Jaś Sopieski. Wernyhora wygląda, jakby w ciągu ostatnich kilku godzin postarzał się o ćwierćwiecze. Wąsy i kita na czubku głowy są niemal białe, a twarz poszarzała i pokryta silnymi bruzdami zmarszczek. Stara się nie zasnąć, jednak głowa co rusz opada mu na pierś. Z pobliskiego przejścia podziemnego zaczynają dochodzić odgłosy kroków. Po chwili z jego czeluści, oświetlonej migającym światłem psującej się świetlówki, wyłania się mężczyzna w płaszczu i kapeluszu, z neseserem w ręku. Wchodząc po schodach ma pochyloną głowę, tak że rondo kapelusza całkowicie przesłania jego twarz. Podchodzi i siada na ławce dostawionej tyłem do tej, którą zajmują starzec z chłopcem.
OBCY (przywołany na karty dramatu omnipotencją autora, metodycznie nabija elegancką fajkę typu Bent Albert, a kiedy kończy, wkłada ją do ust i zaczyna obmacywać kieszenie płaszcza w poszukiwaniu zapałek, by po chwili, z wyrazem zakłopotania na twarzy, zwrócić się do przysypiającego Wernyhory)
Przepraszam, że ośmielam się zakłócać spokój szanownego pana, ale czy może pan wesprzeć zdesperowanego palacza na głodzie choć jedną zapałką? Jakimś złośliwym zrządzeniem losu utraciłem pudełko własnych.
WERNYHORA KRZYKIETEK (wzdrygnąwszy się na dźwięk słów wypowiedzianych niespodziewanie niemal do jego ucha i nie do końca rozumiejąc, co się wokół niego dzieje, gdyż duchem wciąż jeszcze znajduje się na granicy jawy i snu)
Co?… Jak?… Słucham?… (szybko przeciera zaspane oczy)
OBCY
Zapałki. Czy ma pan zapałki?
WERNYHORA KRZYKIETEK (przytomniejąc)
A, tak. Moment.
Starzec wyciąga pudełko zapałek z kieszeni kurtki i podaje nieznajomemu. Ten wyłuskuje jedną, przygląda się z uwagą, by z wyrazem niezadowolenia odrzucić. Powtarza się to kilkakrotnie. Wreszcie, zrezygnowany, oddaje pudełko Wernyhorze.
OBCY
Kiepskich zapałek używacie, ojczulku. Prędzej „Rerum novarum” płomień w Iosifie Wissarionowiczu rozpali, niźli z tej drobiny lichej siarki na drzazdze dłoń Twa, życiem znużona, choć skrę wykrzesze. Pozwólcie jednak, że demonstracji małej dokonam. (tu schyla się i stojący przy nodze neseser podniósłszy, wyciąga z niego przedmiot jakiś, niewielkich rozmiarów, przypominający klasyczną zippo, z tym że jej pokrywa jest przeźroczysta, dzięki czemu widać płomień we wnętrzu) Idea zapożyczona z oryginalnego nertamidu. Solidna semicka technologia. Pokrywa wykonana została ze specjalnej odmiany kryptonitu, którego przewodnictwo cieplne praktycznie równe jest zeru, dzięki czemu nie ma niebezpieczeństwa jej nagrzewania się od wiecznego płomienia. Dodam jeszcze tylko, że dajemy dożywotnią gwarancję na komponenty i żar. (zachęcającym gestem wyciąga rękę z zapalniczką do Wernyhory)
WERNYHORA KRZYKIETEK
Nie, dziękuję. Postanowiłem właśnie rzucić palenie, więc sam pan rozumie. (jego twarz wykrzywia grymas, który uznać można za przepraszający uśmiech)
OBCY (rozbrajająco wyszczerza kły i kiwa palcem w klasycznym „ty ty ty”)
Aaa, nieufny. Rozumiem, rozumiem. Proszę się jednak nie obawiać. Przecież to do niczego nie zobowiązuje. A ogień przydaje się w różnych sytuacjach. Jak stwierdził pewien niespotykanie spokojny brunet wieczorową porą w klasycznej pozycji „Piąta alternatywa na stromo” – nie ma róży bez ognia.
WERNYHORA KRZYKIETEK (cokolwiek poirytowany)
Dobra, przekonałeś mnie pan. Ile za sztukę? Daj jedną i idź z Bogiem w swoją stronę.
OBCY (zacierając ręce)
Jesteśmy bardzo elastyczni w kwestii cen i ustalamy je bezpośrednio pod klienta. Wszystko dla jego dobra. Zresztą firma modernizuje się obecnie bardzo intensywnie i powoli wycofujemy się też z tradycyjnego Unterschriftu11 na kawałku pergaminu krwią własną czynionego, na rzecz podpisów elektronicznych. Natomiast dla Was, ojczulku, mam ofertę specjalną. Do zapalniczki dorzucę pomyślne Wam zakończenie tej historii, a w zamian zamiast własnej duszy, oddacie mi tego tu młodzianka. Oferta ważna tylko do pierwszego kura.
WERNYHORA KRZYKIETEK (przerażony, przeżegnawszy się trzykrotnie na modłę wschodnich staroobrzędowców skrzyżowanymi palcami wskazującym i środkowym, złoty krzyż na piersiach pod ubraniem wiszący w lewicę swą bierze i w stronę biesa wyciąga, a prawicą chłopca mocniej do siebie przygarnia, nie budząc go tym jednak)
Apage, Satanas!12
Obcy wybucha śmiechem. Wstaje i dosiada się do przerażonego starca.
OBCY (pokazując klawiaturę uzębienia, niczym aktor ze starych hollywoodzkich plakatów)
A toście mnie, ojczulku, ubawili. Wybaczcie psotną mą naturę, ale od żartu powstrzymać się nie umiałem. Jaki tam ze mnie diabeł. Żyd jestem zwyczajny, bo kto widział dobrą historię bez Żyda. Nazywam się Jan Kiel, choć u nas na włościach Polonezem mnie zowią i takoż jak Wy, ojczulku, pogrywam sobie czasami. (tu wstaje i uchyliwszy kapelusza kłania się, przez co spod nakrycia głowy wysuwają mu się, ukryte tam z niewiadomego powodu, pejsy, zaś spomiędzy pół niedopiętego płaszcza wyziera talit katan)
WERNYHORA KRZYKIETEK (spluwając przez ramię)
Tfu, do czorta, Żydowina jeden. A pójdziesz precz pomiocie, czy może ci pierwej krwie utoczyć na macę potrzeba?
JAN KIEL (niezrażony, znów siada na ławce)
Coście się tak, ojczulku, zaperzyli? W końcu u jednego konduktora wszyscyśmy bilet kupowali, jeno my na Torze ze cztery tysiące lat dłużej od Was jedziemy.
WERNYHORA KRZYKIETEK
Ty się ze mną nie równaj, zaprzańcu, coś Pana naszego ćwiekami do drzewa przybił.
JAN KIEL (poirytowany)
Ja?! Wy się cieszcie, ojczulku, że teraz się to nie stało, gdzieś w Nowym Świecie, bo ciekawym bardzo, jakbyście Gruesome Gertie na szyi nosili.
Mężczyźni odwracają się od siebie obrażeni i przez jakiś czas milczą. Nagle jednak twarz Kiela rozpromienia szeroki uśmiech.
JAN KIEL (odwracając się do Wernyhory)
Zarzućmy swary ojców naszych i pomuzykujmy trochę – to nas przecież łączy. (tu wyciąga z wewnętrznej kieszeni płaszcza grzebień, a z nesesera, po chwili poszukiwań, kawałek pergaminu i robi z nich instrument, do którego boku przykłada następnie usta złożone w „dzióbek” i próbuje zagrać – bezskutecznie) Wybacz nieszczególnie udane preludium. Wszystko przez to, że grzebień jest z kości yassona trójmiejskiego, a pergamin ze skóry hybrydy jamboree – czy takie połączenie mogło zagrać? No, sami powiedzcie. (bezradnie rozkłada ręce)
WERNYHORA KRZYKIETEK (do siebie)
Nie dość, że Żyd – to jeszcze wariat. Mam ja się dzisiaj. Ech, iść by stąd trzeba, ale jak, kiedy te dwa obwiesie dzieciaka mi spiły do nieprzytomności, jakem go na czas krótki pieczy ich powierzył. Żeby ich…
JAN KIEL (wchodząc mu w słowo)
Co tam ojczulku prawicie tak sobie a muzom? Podzielilibyście się słowem, jak przystało na kolegę po… (przypominając sobie coś nagle, z przeciągłym „aaa”, wyciąga do góry palec wskazujący by w końcu wycelować w Wernyhorę) A propos, doszły mnie słuchy, że godny w dłoni dzierżycie instrument, na który chętnie rzuciłbym okiem.
WERNYHORA KRZYKIETEK (zaskoczony, z obrzydzeniem na twarzy)
Nie, no pedał do tego!
JAN KIEL (z czarującym uśmiechem)
Chcesz powiedzieć – cyklista. Owszem, lubię pasjami jakieś bi czy też mono dosiąść, tak przy niedzieli, kiedy już po szabasie. A waść, czy praktykujesz?
WERNYHORA KRZYKIETEK (niemal krzycząc)
Idźże wreszcie do diabła!
JAN KIEL
Jeno, do którego? Samych tylko wielkich książąt piekła było aż… Zaraz… (zaczyna wyliczać, rachując na palcach) Mistrz rytuałów i paktów Baal-beryth, Dumah – dowódca demonów gehenny, książę powietrza Meririm, książę oceanów Rahab, książę księżyca Sariel, Mefisto – zwany niszczycielem oraz pierwszy minister Lucifer Rofocale, który sprawuje też kontrolę nad bogactwami. Znaczy się, siedmiu ich było. Ha! Ciekawe, którego najbardziej lubiła Schneewittchen13?
WERNYHORA KRZYKIETEK (załamanym głosem)
Zlituj się, Żydzie. Boga w sercu nie masz?
JAN KIEL (z politowaniem)
Z gojami to tak zawsze. Toż od Was jeden powiedział: Gott ist tot! Gott bleibt tot! Und wir haben ihn getötet! Wie trösten wir uns, die Mörder aller Mörder? Das Heiligste und Mächtigste, was die Welt bisher besaß, es ist unter unsern Messern verblutet – wer wischt dies Blut von uns ab? Mit welchem Wasser könnten wir uns reinigen? Welche Sühnefeiern, welche heiligen Spiele werden wir erfinden müssen?14 I wciąż się głowicie, co z tym fantem zrobić. (z wyrazem olśnienia na twarzy) A wiesz, że ja właśnie znalazłem odpowiedź? Narodowym zrywem kopiec usypiemy po samo niebo, na którego szczycie ołtarz stanie, z wykaligrafowaną złotymi zgłoskami frazą – Karelowi Gottowi, wierni słuchacze.
WERNYHORA KRZYKIETEK
I tak już o jeden Gottland za wiele. Zresztą gęsi za miedzą szukaj, nie wśród wiernych Seweryna z Nowej Soli. (tu, zaklęciem bezgłośnie wypowiedzianym, złotą lirę w swych dłoniach wyczarowuje i tęsknym głosem zaczyna śpiewać) Smutne oczy, piękne oczy; smutne usta bez uśmiechu…
Nagle śpiew przeradza się w rzężenie, a twarz Wernyhory tężeje w wyrazie bólu i przerażenia – to spokojnie śpiący dotychczas z głową na kolanach starca Jaś Sopieski, wbija mu w brzuch sztylet, który z rękawa kurtki wysunął. Chłopiec siada i bez najmniejszej emocji przygląda się agonii ojczyma. Wernyhora upuszcza lirę, łapie się za brzuch, próbuje wyrwać ostrze, ale nie ma już siły – stacza się z ławki na ziemię i umiera.
JAN KIEL (z ironią)
Requiescat in pace.15 (po czym wstaje i zwraca się do chłopca) Chodź synu. Chodź mój Sonneillonie.
Gdy chłopiec wstaje, okazuje się być postawnym młodzieńcem o przyjemnych rysach twarzy, ale zimnym niczym stal spojrzeniu. Jan Kiel bierze go pod ramię i nieśpiesznie odchodzą, kierując się w stronę przejścia podziemnego. Kiedy znikają w jego czeluściach, zza nieczynnego kiosku wyłania się zakapturzona postać, przypominająca mnicha. Podchodzi do nieboszczyka i nachyliwszy się, szybko przetrząsa jego kieszenie. Każdy wyciągnięty przedmiot ogląda i odrzuca. Wreszcie podnosi leżącą tuż przy nim lirę, chowa do worka, który wyciąga zza pazuchy swej szaty i zarzuciwszy pakunek na plecy, odchodzi w stronę krańca peronu, by zeskoczywszy na torowisko, zniknąć w mroku.
ROZDZIAŁ III
Niewielki budyneczek z oknem po lewej i drzwiami po prawej stronie, nad którymi wisi tablica z napisem Straż Ochrany Kolei. Na ławce obok wejścia siedzi trzech strażników. Jeden z nich, dobrze po pięćdziesiątce, z namaszczeniem czyści głownię miecza. Pozostali dwaj to młodziki – jedzą hamburgery i popijają colą. Mrok nocy rozświetlają jedynie dosyć oddalone latarnie, światło przepuszczane przez niedomknięte okiennice oraz zimna poświata księżyca w pełni.
STRAŻNIK I (wyciąga miecz przed siebie, tak żeby obejrzeć wypolerowaną głownię w księżycowej poświacie)
Poznajcie młodzieży Mentulę16, co niejeden ściął czerep lub sztychem śmiertelnym serce wraże przebił i z ojca na syna przechodząc, już przeszło pięć wieków jest w naszej rodzinie. Niestety, Gospodzin w niebiesiech na tronie świętym zasiadający potomka poskąpił, przetom ostatni z rodu i odumarłszy rycerskie insygnium (tu z nabożną czcią składa pocałunek na tetragrammatonie, znajdującym się na głowicy miecza) na przełamanie skazuję.
STRAŻNIK II (półgłosem do siebie, z dziwnym blaskiem w oczach)
Potomka poskąpił. (do Strażnika I) E tam, zaraz przełamią. Do muzeum pewnie pójdzie, o ile wcześniej jaki pociotek się nie znajdzie, co go przez internetowy serwis aukcyjny za grubą kasę puści.
STRAŻNIK I (z oburzeniem)
Jam testamenta kauzyperdzie spisać kazał!
STRAŻNIK II
A niby kto ostatniej woli wypełnienia pilnować będzie, skoro bliskich nie macie? Na miejscu kauzyperdy, pierwszy bym się wraz z testamentem miecza zdematerializowaniem zajął.
STRAŻNIK I (zafrasowany)
O tym nie pomyślałem.
STRAŻNIK II
A po co czekać, aż jakaś łachudra się na tym wzbogaci. Sami miecz sprzedajcie, żeby kapitał na spokojną starość zgromadzić. Myślicie, że wam emerytury na życie wystarczy? Jest w naszym kraju przecie powszechnie znanym uzus pewien, co to bardzo twórczym jest rozwinięciem myśli oryginalnej Żelaznego Kanclerza. A w robocie broń służbowa wam się należy, więc problemu nie widzę. Ot, sentyment jeno.
STRAŻNIK I (z dezaprobatą kręci głową)
Powiadasz młodzieńcze, sentyment. A znaszli ty słowo honor? (wznosząc oczy ku niebu) O tempora, o mores!17
STRAŻNIK II (wzrusza ramionami)
Wasza sprawa. Dla mnie to tylko głodne kawałki.
Niczym duch, z mroku wyłania się zakapturzony mnich z kosturem w jednej, a workiem w drugiej ręce i na chwilę staje w świetle najbliższej latarni. Zauważa go tylko Strażnik I. Mnich na mgnienie oka odchyla kaptur. Strażnik I natychmiast go rozpoznaje. Jest zszokowany.
STRAŻNIK I (do siebie)
Wszelki duch Pana Boga chwali! (zwraca się do podwładnych) Zabierajcie młodzi rynsztunek i idźcie rozprostować kości, a przy okazji coś pożytecznego zrobić. Za patrolowanie wam tu płacą, a nie objadanie się przypalonymi burkami z fastbudy. No już!
Młodzi strażnicy, którzy zauważywszy zmianę na twarzy przodownika, za wzrokiem jego podążając również już mnicha dostrzegli, na słowa przełożonego wstają niezadowoleni, burcząc pod nosami zbierają rynsztunek i człapią w stronę budynku dworca. Kiedy znikają, mnich podchodzi do Strażnika I. Ten wstaje i mężczyźni rzucają się sobie w ramiona.
STRAŻNIK I (drżącym ze wzruszenia głosem)
Wincenty, braciszku! Jakaż siła kostusze cię wyrwała? Tygodniami drągiem dno zalewu przetrząsałem w ciała twego poszukiwaniu, by – od kata wyratować Cię władnym nie będąc – choć pochówek godny Ci sprawić i kiedy nadzieję wszelką utraciwszy, szkatułę Twą ze skarbami z czasów młodości w rodzinnym grobowcu złożyłem, ty żyw z mroku się wyłaniasz.
MISTRZ WINCENTY (przez moment zaskoczony, nagle zasłania usta dłonią, próbując powstrzymać wybuch śmiechu, a uspokoiwszy się trochę, pyta wśród parsknięć)
Tę hebanową… do grobowca… obok tatusia… (nie wytrzymuje – łapie się za brzuch i wybucha śmiechem)
STRAŻNIK I (skonsternowany)
Nie rozumiem…
MISTRZ WINCENTY (uspokoiwszy się trochę)
A ja rozumiem, że nie zaglądałeś do środka. (widok niezbyt mądrej miny brata wywołuje u niego kolejną falę wesołości)
STRAŻNIK I (niepewnie)
No, nie. A co?
MISTRZ WINCENTY (wciąż rozbawiony)
Pamiętasz, jak chciałem zostać artystą awangardowym? Tam były mojej produkcji puszki à la Manzoni.
STRAŻNIK I
Nic nie rozumiem.
MISTRZ WINCENTY (do siebie)
Może to i lepiej. (nagle przybiera wyraz surowości i rozgląda się, sprawdzając, czy głośnym śmiechem nie ściągnął kogoś w pobliże posterunku) Dajmy temu pokój, bo czas goni, a ja z misją ważną przybywam do Ciebie, mój bracie. Miejsce bezpiecznym nie jest, wejdźmy przeto do środka, a drzwi i okna zawrzeć dokładnie nie omieszkaj. (tu ponownie rozgląda się, po czym wchodzi do budynku)
Za drzwiami jest tylko jedno pomieszczenie. Pod ścianą przeciwległą do wejścia znajdują się wysokie metalowe szafki. Przed nimi stoi długa ława. Panuje spory nieład – pozawieszane na krawędziach drzwi elementy umundurowania, buty walające się na podłodze lub wrzucone na szafki, jakieś kartonowe pudła i inne przedmioty, w większości niewiadomego przeznaczenia. Obok szafek wisi wielkie lustro. Pod oknem stoi zdezelowane biurko, na którym świeci się, równie słabo pamiętająca czasy swej świetności, lampka. Tuż obok, w rogu pokoju, znajduje się kwadratowy stolik, jakich pełno w barach i stołówkach szkolnych, z dwoma dostawionymi krzesłami. Mistrz Wincenty lustruje wszystko szybkim spojrzeniem. Jego brat w tym czasie zaryglowuje drzwi i domyka okiennice. Siadają przy stoliku. Mnich opiera o ścianę przy swoim krześle kostur i worek z zawartością.
MISTRZ WINCENTY
Czasu jest niewiele, temu jeno w najważniejsze cię wprowadzę, byś wagę misji, którą powierzyć ci przybyłem, pojął. Słuchaj przeto uważnie. Fortelem z objęć kostuchy wyratowany, ostatnie miesiące spędziłem na Pobliskim Zachodzie, potajemnie obserwując ruchy Ottona po matrymonialnej porażce jego synowca. Spotkałem się też kilkakrotnie z naszym człowiekiem na jego dworze, oberleutnantem, a właściwie już hauptmannem, bo awansowali go niedawno, Klosse. Swoją drogą świetny strzelec i miałem okazję kilka razy podziwiać go w akcji. Powiedział mi, że niejaki von Stierlitz, zausznik Ottona, prowadzi potajemne układy z przeklętymi Bagiełłami na temat zduszenia w zarodku pewnej bardzo niebezpiecznej dla nich wszystkich idei, która w kraju naszym się rodzi.
STRAŻNIK I
Waż słowa, bracie! Za to, coś rzekł teraz, człek obcy, aresztem nałożon, już by w kazamatach ze szczurami wieczerzał, hiszpańskich butów przymiarki oczekując.
MISTRZ WINCENTY
Milcz i słuchaj, co mam do powiedzenia! Tu muszę wyłożyć to, czemu życie swe poświęciłem. Jest tej idei wielkość, zrodzona z ludzi światłych, co im na sercu równość i dobro powszechne leży, temi słowy wyrażona – przyrodzonym prawo Gienia, do godnego wypróżnienia; Gienio to taki statystyczny obywatel ze spotów, które opracował nasz dział kreatywny; zresztą sam zobaczysz – kampania rusza pojutrze. Stąd partyja nasza postanowiła utworzyć w całym kraju sieć kombinatów, które produkować będą szklane wygódki i rozprowadzać pośród ludu, każdemu wedle potrzeb, bez oglądania na możliwości.
STRAŻNIK I
Już my wskrzesicielów mieli od cholery, każden z liczby pisan, nie z prostej litery, a choć z pasem słuckim kontusza przysięgał, nam grzbiet jak za oćców okrywa siermięga. Dajmy tedy pokój Twym, bracie, bajaniom.
MISTRZ WINCENTY
Ależ to nie czcze obietnice! To już się dzieje! Na razie metodą chałupniczą, pod przykrywką, produkcję uruchomiliśmy i właśnie tej nocy pierwszy transport koleją wyruszył, by stać się zarzewiem rewolucji. Pociąg dotrze do nas o świtaniu i musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby bezpiecznie przez stację przejechał. A obawiać jest się czego, gdyż na własnem oczy Bagiełłów widział, jak w barze dworcowym rządzili. I tu właśnie, bracie, twa rola.
STRAŻNIK I
Ty chyba czegoś nie rozumiesz, drogi Wincenty. To może ja ci najpierw coś pokażę, a później pójdziesz spokojnie do mojego mieszkania i wszystko sobie dobrze przemyślisz, a jak wrócę z roboty, to pomyślimy, jak cię oficjalnie do życia przywrócić.
MISTRZ WINCENTY (z odcieniem ironii w głosie)
Toystoy byłby z ciebie dumny… (do siebie) Pytanie, który?
Strażnik wstaje i gestem nakazuje to samo bratu. Podnosząc się, Mistrz Wincenty bierze w dłonie kostur i worek.
STRAŻNIK I
To ci nie będzie potrzebne, a nawet będzie zawadą. Schowam to w mojej szafce. (widząc wzbraniający gest brata dodaje) Nie bój się. Jest zamykana na kłódkę.
Bierze z rąk Mistrza Wincentego obydwie rzeczy i wkłada do jednej z szafek, po czym zamyka jej drzwi na kłódkę. Powraca do brata i niezbyt mocno, ale zdecydowanie popycha go w stronę rogu pomieszczenia, w którym zawieszone jest lustro. Kiedy do niego podchodzą, Wincenty zauważa napis na ramie – „Luserat hoc speculo magicas Twardovius artes, lusus at iste curiosorum versus in obseqvium est18”. Strażnik naciska jakąś kombinację liter w napisie na ramie, a następnie przykłada dłoń do tafli szkła. Natychmiast pojawia się wokół niej błękitny obrys, a kiedy znika, daje się słyszeć trzask zamka. Lustro okazuje się być drzwiami. Strażnik otwiera je na oścież, łapiąc za brzeg ramy. Po drugiej stronie jest jedynie malutka klatka schodowa z krętymi schodami w dół. Strażnik wprowadza zaskoczonego brata do środka, zamykając za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ IV
W barze „Amarantowa Wagina” panuje zupełna cisza. Przy jednym ze stolików samotnie siedzi Władysław Bagiełło i z wysuniętym odrobinę, przekrzywionym językiem, wodząc palcem, z wyraźnym wysiłkiem porównuje liczby na kuponie totolotka z wynikami zamieszczonymi w gazecie.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (półgłosem do siebie)
Piętnaście… siedem… czternaście… dziesięć… i szczęśliwy numerek… czterdzieści cztery! Job twoju mać! A u mnie czterdzieści trzy.
Do baru wchodzi Obcy vel Jan Kiel vel…
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (dostrzegłszy go)
A! Dobrze cię widzieć, drogi mój Mefisto. Problem mam tu, mały, do rozwiązania. Dla ciebie drobnostka. Ot, widzisz, mój szczęśliwy numerek nie do końca się poszczęścił. Jakbyś tak, no wiesz… (wykonuje ruch dłonią sugerujący drobny szwindelek)
MEFISTO (filozoficznie)
Fortuna caeca est.19
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Fortuna fortes metuit, ignavos premit.20
MEFISTO (do siebie)
Fortuna multis dat nimis, satis nulli.21 (zwraca się do Bagiełły) Wybacz Panie, ale na pewne rzeczy nawet ja nie mam wpływu. Quod periit, periit.22 (bezradnie rozkłada ręce)
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (zrywa się rozsierdzony, aż stolik się przesuwa)
To po chuj cię zatrudniłem! Twierdziłeś, że nawet Żelazny Feliks ci nie podskoczy, a głupiego numerka nie umiesz podmienić?! (nagle twarz wykrzywia mu grymas bólu; zgięty łapie się za bok w okolicach wątroby) Chorym się czuję… (pada ciężko na krzesło, z trudem oddycha; po jakimś czasie ból mija; zaczyna mówić, ale nie patrząc na Mefista, jakby do siebie) I po co to wszystko? Czemu ma służyć ta maskarada? Dlaczego to robi? Nam. Mnie. Zresztą, jeśli prawdą jest, coś rzekł pierwej, skąd pewność, że co mówię, sam mówię, a nie on mymi usty, bezwolnym czyniąc, że i to nie są jedynie jego z nami gierki? Z artystowskim zadęciem, zabawiając się okruchami pamięci zbiorowej, patchwork ten piekielny wykoncypował i chyba nie wie, jak cienką linią podąża. Choć może, zważywszy te słowa… (zrezygnowany, chowając twarz w dłoniach) We łbie mi się miesza, nie wiem, od tego czy z okowity nadmiaru. (podnosi się, ale natychmiast zmienia zdanie i znów pada na krzesło) Powolnym mu będąc, w jednym nadzieję pokładam. (do Mefista) Bo widzisz, wystarczająco długo na stolcu zasiadając, znam władzy człowieczej granice. Takoż on nie jest wszechmocny. O tak! Nawet on nie jest władnym wyjść poza incipit i kolofon. Tam nasza wolność. Tam się zbuntujemy!
MEFISTO (z ironicznym uśmieszkiem)
Skąd pewność, że jest jakieś poza?
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (macha ręką, jakby oganiał się od natrętnego insekta)
Służyć mi miałeś, nie zamęt w duszy wprowadzać. (zmienia temat) Lirę dawaj.
MEFISTO
Nie mam.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Co?! (wali pięścią w stół) Miałeś ją zdobyć, a choćby siłą z gardła wyciągnąć temu kozackiemu szarpidrutowi.
MEFISTO (bez emocji)
Jak Wasza Wysokość raczył zauważyć, mam mu służyć, gdyż taka była umowa. Zechciej jednak, Wielmożny Panie, zdać się na moje rzeczy wyczucie. Lirę zdobyłem, ale od jej zabrania, z istotnej przyczyny, powstrzymałem się na razie. Jeszcze do nas powróci, a na ten czas większej korzyści nam przyda, w obcych rękach pozostając. Zresztą wszystko mam pod kontrolą.
Bagiełło przygląda mu się podejrzliwie. Mefisto wytrzymuje jego spojrzenie. W końcu zrezygnowany pryncypał odwraca wzrok w stronę okna. Obaj milczą dobrą chwilę, diabeł przyglądając się Bagielle, ten zaś wpatrzony w nieokreśloną dal.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (nie zmieniając pozycji)
I na co to wszystko?
MEFISTO
Rząd dusz. To zawsze była walka o dusze. (i dodaje, wciąż na głos, ale już jakby do siebie) Dla nas obu.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (z ironicznym uśmiechem)
To nie ta austeria, czarcie.
MEFISTO (cokolwiek bezczelnie)
A Tyś, Panie, nie Durentius.
Bagiełło nie słyszy, albo tylko udaje, nie odpowiada bowiem, wciąż wpatrzony w nieokreślony punkt za oknem. Odzywa się dopiero po chwili.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
A kim jestem? (a gdy diabeł nie odpowiada, podnosi dłonie przed twarz i uważnie ogląda ze wszystkich stron) Nie pamiętam ich. (przenosi wzrok na brudne, potargane rękawy) I te łachmany. (rozgląda się po sali) To miejsce. Nic nie pamiętam. Majaki jedynie. (zwraca się do Mefista) Gdzie ja jestem? Co tu robię?
MEFISTO
Tyś król, a to Twoje królestwo.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (zrezygnowany odwraca wzrok)
Kpisz.
Wstaje i cokolwiek chwiejnym krokiem podchodzi do jednego z kątów. Oddaje mocz, po czym kieruje się do stolika, przy którym odbyła się biesiada. Grzebie w stosie butelek. W końcu zrezygnowany wraca tam, gdzie stoi Mefisto. Pada ciężko na krzesło.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Wody. Przynieś mi wody. Czystej, źródlanej. (przypominając sobie coś) Czyż nie to był mój napitek? Tam, wtedy? (opuszcza głowę, łokcie opiera o blat stolika i dłońmi ściska skronie) We łbie mi ćmi.
Mefisto podchodzi do automatu z napojami, wrzuca monetę i wybiera jeden z przycisków. Z wnętrza wyskakuje butelka wody mineralnej. Diabeł stawia ją przed Bagiełłą, usłużnie otwierając. Ten opróżnia ją duszkiem.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Wszystko się pozmieniało.
MEFISTO
Dekoracje. To jedynie dekoracje, mój Panie.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Nawet jeśli – te nie są mymi.
MEFISTO
Jak możesz to wiedzieć?
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Nie wiem. Czasem… ale nie, nie ufam pamięci. Podjąłem grę, choć nie umiem przeniknąć jej zasad.
MEFISTO
Zawszy były takie same.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Ale nie wydarzyło się nic, co się wydarzyło.
MEFISTO
To tylko historia, a ta bardzo często zmienia swoje zdanie.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
I wszystko dziś się rozwiąże?
MEFISTO
Bądź gotów, nim wstanie słońce.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Przysiąż słowo.
MEFISTO
Rzekłem.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Przysiąż! (zrezygnowany macha ręką) Wiem żeś marą jest widmową, wiem że jesteś upiór grobów, tyś jest próchno, tyś jest czarem, co ze słowem przyszedł starem, żeś na mnie użył sposobów i co we mnie tajemnicą, ty mówisz jak rzecz prawdziwą; jako żywo, jako żywo – !
MEFISTO
Mówię słowo – rzecz prawdziwą.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Słowo. Moc jest w lirze! Tak mówiłeś.
MEFISTO
Złotej liry głos i sen.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Sen mara…
MEFISTO
Możesz nim powołać chór.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Bratni zbór.
MEFISTO
Nowy dwór. Twój.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO
Mój.
ROZDZIAŁ V
Wąski, niski korytarz o niemalowanych, żelbetonowych ścianach, miejscami popękanych, z odsłoniętymi gdzieniegdzie elementami zbrojenia. Strażnik I i Mistrz Wincenty idą pochylając co jakiś czas głowy, żeby nie zahaczyć o metalowe osłony lamp w suficie. Docierają do dużych, kutych drzwi, nad którymi widać nieporadnie wyskrobany w betonie napis.
MISTRZ WINCENTY (powoli, z trudem odcyfrowując kolejne litery)
Lasciate… ogni… speranza… voi… ch’intrate.23
Strażnik I silnym pchnięciem otwiera drzwi i mężczyźni wchodzą do dużego pomieszczenia. Jest puste, jedynie na frontowej ścianie znajduje się dziewięć drzwi identycznych do tych, którymi właśnie weszli. Strażnik I nie zatrzymując się podchodzi do tych naprzeciwko, otwiera je i znika w mroku za nimi. Jego towarzysz, rozglądając się niepewnie, podąża za nim. Za progiem wpada na jakąś miękką materię. Obmacując trafia na prześwit. Okazuje się, że to poły kotary, odgradzającej wejście od kolejnego pomieszczenia, tym razem ogromnego, tonącego w mroku, ale na tyle jasnego, że z łatwością rozpoznaje w nim coś na kształt sali kinowej lub teatralnej. Rozejrzawszy się, zauważa rząd takich samych kotar, ciągnący się przez całą szerokość ściany za nim. Nad każdą jarzy się zielonkawym światłem niewielka lampka z kolejnym numerem. Wszystkie siedzenia zajmują ciemne postaci, zupełnie nieruchome. Schodząc powoli w głąb sali Mistrz Wincenty ze zdziwieniem stwierdza, że to nie prawdziwi ludzie, a manekiny. Każdy z nich ma jakiś defekt twarzy, a z oczodołów wystają wbite w nie gwoździe, korkociągi, noże kuchenne, szpikulce lub inne ostre narzędzia. Nagle jeden z manekinów łapie go za rękę i ciągnie tak, że Wincenty pada na wolne siedzenie obok niego. Manekin szybkim ruchem odchyla, jak się okazuje, przykrywającą twarz maskę, ukazując na ułamek sekundy oblicze Strażnika I.
STRAŻNIK I (wręczając mu podobną maskę)
Załóż to prędko, nim ktoś się zorientuje i siedź cicho. Patrz, zaraz się zacznie.
Gdy tylko to mówi, daje się słyszeć zgrzyt i kurtyna zaczyna powoli unosić się do góry. Mistrz Wincenty natychmiast wciąga na głowę maskę. Okazuje się, że gwoździe w jej oczodołach są przymocowane do kawałków przeźroczystego plastiku tak, że nie przesłaniają pola widzenia. Tymczasem zza kurtyny wyłania się ogromna scena, na której ustawiona jest makieta statku zanurzonego w szaroczarnej masie. Na dziobie stoi aktor przebrany w strój safari, w krótkich spodenkach, korkowym kapeluszu i z zupełnie nie pasującą do reszty stroju elegancką muchą. Pod pachą ma siatkę na motyle, a w dłoniach dzierży notatnik i ołówek. Notuje coś zawzięcie. Nagle na scenie pojawia się grupa osiłków z strojach ochrony, wnosząc dwie lektyki. Za nimi wchodzą kolejni ludzie ze stolikiem, lampkami i dwoma fotelami. Po ustawieniu wszystkiego na froncie sceny, tyłem do widowni, okazuje się, że na oparciach foteli znajdują się napisy: Reżyser i II Reżyser. Gdy wszystko jest gotowe, z lektyk wychodzą dwaj starcy i rozsiadają się w fotelach, a dookoła nich biegają młodzieńcy z naszytymi na plecach napisami: Asystent. Robi się straszny rejwach. Wszystko cichnie jednak, jak ucięte nożem, kiedy Reżyser podnosi rękę.
REŻYSER (władczym tonem)
Akcja!
Podróżnik na dziobie przestaje notować, odsuwa notes, jakby chciał lepiej przyjrzeć się całości swej pracy i kieruje wzrok na widownię.
PODRÓŻNIK (patetycznie, zerkając co rusz w notatnik, jakby odczytywał zapisany wcześniej tekst)
Poniedziałek: dłubię w nosie. Wtorek: dłubię w nosie. Środa: dłubię w nosie. Czwartek: dłubię w nosie. Piątek…
REŻYSER (zrywa się i rozwścieczony zaczyna krzyczeć, waląc na oślep umykających przed ciosami asystentów)
Nie! Nie! Nie! Fale! Gdzie są fale?! Mówiłem, że mają być fale!
II REŻYSER (też się zrywa i stara się uspokoić Reżysera)
Ależ to sztuka metafizyczna. Lepsza będzie lawa. Transatlantyk utknął w lawie. Wiesz, metafora taka.
REŻYSER (odpychając II Reżysera)
Dziadostwo, nie metafora! Ja tu rządzę! Ma być fala!
II REŻYSER (poirytowany)
Ja też mam tu coś do powiedzenia!
REŻYSER
Gówno masz! (kopie go w kostkę; II Reżyser nie pozostaje mu dłużny i tak kopiąc się po kostkach, krzyczą na przemian: Fala! Lawa!)
CHÓR ASYSTENTÓW (przyglądając się swym pryncypałom)
Muchy w nosie, kur na grzędzie, co to będzie, co to będzie?
Wtem ponad wszystkim słyszeć się daje pienie koguta, które nie wybrzmiawszy jeszcze do końca miesza się z następującym po nim biciem kurantów. Wszyscy na scenie zamierają, wsłuchani.
ASYSTENT I (przerażony, rozglądając się)
Pan zegar, gdy zapieje kur… Przy obcych w nocnej dobie… Obcy!
ASYSTENT II (lekceważąco)
Oszalałeś bracie luby! Skądże te smalone duby?
ASYSTENT I
Czy się nie boisz? Zażyj tabaki (częstuje go tabaką, sam również zażywa i obaj siarczyście kichają; na ten dźwięk pozostali ożywają)
POZOSTALI
Na zdrowie!
ASYSTENT I (z uśmiecham)
A Bóg zapłać!
Nagle zza kulis dobiegają podwójnym kobiecym głosem wypowiedziane słowa.
KOBIECE GŁOSY
Już idą, już idą!
REŻYSER (starając się wypatrzeć coś w mroku zalegającym widownię)
Musi być, obcy wśród nas. Obcy!
CHÓR ASYSTENTÓW
Łap obcego, ścigaj wszędzie, co to będzie, co to będzie?
Asystenci zbiegają ze sceny i zaczynają przeszukiwać widownię. Wystraszony Mistrz Wincenty chce uciekać, ale silna ręka Strażnika I powstrzymuje go w fotelu. Nagle z jednego z foteli kilka rzędów przed nimi zrywa się jakaś zniekształcona postać i z dzikim wrzaskiem biegnie do wyjścia. Asystenci ruszają w pościg, udając przy tym odgłosy wydawane przez atakujących Indian. Osaczywszy uciekiniera przewracają go i złapawszy za ręce i nogi, wijącego się, zanoszą na scenę. Wszystkiemu towarzyszą dzikie wrzaski. W tym czasie ochroniarze przynoszą zza kulis wielką klatkę i ustawiają na środku sceny. Jeniec zostaje do niej wrzucony i zamknięty.
II REŻYSER (obchodząc klatkę dookoła)
Wszelki duch! Jakaż potwora! Widzicie w klatce upiora? Jak kość na polu wybladły. Patrzcie! Patrzcie, jakie lice! W gębie dym i błyskawice, oczy na głowę wysiadły, świecą jak węgle w popiele. Włos rozczochrany na czele. A jak suchy snop cierniowy płonąc miotłę ognia ciska, tak od potępieńca głowy z trzaskiem sypią się iskrzyska.
JENIEC (zrywając maskę)
Dzieci! Nie znacie mnie, dzieci? Przypatrzcie się tylko z bliska, przypomnijcie tylko sobie! Ja spisałem sen wasz, dzieci! Choć to wasza była troska, by nie zdjęto przedstawienia. Ledwo półwiek minął trzeci, jak mnie złożyliście w grobie. Ach, zbyt ciężka ręka boska! Jestem w złego ducha mocy, okropne cierpię męczarnie. Kędy noc ziemię ogarnie, tam idę szukając nocy; a uciekając od słońca tak pędzę żywot tułaczy, a nie znajdę błędom24 końca. Wiecznych głodów jestem pastwą; a któż ich nakarmić raczy? Szarpie mię drapieżne ptastwo; a któż będzie mój obrońca? Nie masz, nie masz mękom końca!
REŻYSER
A czegóż potrzeba dla duszy, aby uniknąć katuszy?
Rozsiada się w swoim fotelu i ruchem ręki przywołuje kogoś zza kulis. Na scenie pojawia się jeden z ochroniarzy. Ma ze sobą drewnianą laskę z grubą, prostą rączką. Reżyser bierze ją i wyciąga przed siebie, rączką do przodu.
REŻYSER
Podajcie mi, przyjaciele, ten wianek na koniec laski (jeden z asystentów wykręca połowę rączki i nabija główkę laski-fajki zielem, które podaje mu ochroniarz) Zapalam święcone ziele, w górę dymy, w górę blaski! (ściąga metalową osłonę nóżki, która okazuje się skrywać ustnik i przypala zioło od płomienia zapalniczki trzymanej przez asystenta) Mów, czego trzeba dla duszy, aby się dostać do nieba?
JENIEC
Do nieba?… Bluźnisz daremnie… O nie! Ja nie chcę do nieba; ja tylko chcę, żeby ze mnie prędzej się dusza wywlekła. Stokroć wolę pójść do piekła, wszystkie męki zniosę snadnie; wolę jęczeć w piekle na dnie, niż z trupami podrzędnemi błąkać się wiecznie po ziemi, widzieć dawnej dramy ślady i obecnej maszkarady; od wschodu aż do zachodu, od zachodu aż do wschodu kosztować ichniego głodu bijącej za darmo klaki.
REŻYSER
A, toś ty taki! Spójrz zatem! (ruchem głowy wskazuje jakieś miejsce za kulisami po lewej stronie sceny) Tam, na horyzoncie! Już nadjeżdża – archimimus25 – czarny rycerz. Theatrum funebris26 czas zacząć! (trzykrotnie głośno klaszcze w dłonie, przywołując tym uwagę ekipy teatralnej) Castrum doloris27!
Zza kulis wyjeżdża platforma z dużą ilością małych kółek, na której ustawiony jest bardzo bogato zdobiony katafalk. Pcha ją kilku robotników, w iście stachanowskim stylu zagrzewających się do pracy. Za nimi idzie dwóch zetempowców z transparentem „procent normy”. Na ich widok czterech potężnie zbudowanych ochroniarzy łapie za narożniki klatki i przenosi ją na przeciwległą stronę sceny. Jeniec trzyma się kurczowo krat, żeby się nie przewrócić. Robotnicy zatrzymują platformę, biorą leżące obok katafalku pręty i wkładają w otwory w bokach jego podstawy. Spluwają w ręce, zacierają i chwytając za pręty z wysiłkiem unoszą konstrukcję, by przenieść ją i ustawić na środku sceny. Kiedy kończą, Reżyser podbiega i gorącym uściskiem ręki dziękuje każdemu z osobna, a jeden z asystentów, podążając tuż za nim, wkłada im do kieszonek na piersiach flanelowych koszul woreczki z zielem, podawane przez ochroniarza. Wynagrodzeni robotnicy znikają z platformą za kulisami. Zetempowcy cofają się na tył po lewej stronie sceny i obracając transparent na drugą stronę, stają na baczność. Na transparencie znajduje się hasło „Leptinotarsa decemlineata28„.
REŻYSER (znów klaszcze w dłonie)
Czarna procesja! (widząc konsternację na twarzach asystentów dodaje zdenerwowany) No dawać mi ten orszak żałobny! (przypomniawszy sobie coś) A, i żeby mi trumny nie zapomnieli!
Jeden z asystentów wraz z ochroniarzami idzie za kulisy, a po chwili na scenę wychodzi orszak z księdzem i ministrantem na czele. Ksiądz trzyma w dłoni mszał i kropidło, a ministrant trybularz i „łódkę” z kadzidłem. Za nimi idzie P. Timko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych. Następnie przodownicy pracy, niosący na barkach trumnę, kilka innych osób, wyglądających na pracowników technicznych teatru, doszlusowanych do orszaku z łapanki, a za nimi asystent z ochroniarzami.
P. TIMKO (do siebie)
Pamięć zmarłych jest arką przymierza pomiędzy nowymi a starymi laty, podobnie jak i pieśń gminna. (celując palcem w zetempowców, obok których właśnie przechodzi procesja) Wielkim poetą! Też wielkim poetą był! Zapamiętajcie to sobie, bo ważne!
Zetempowcy zaczynają stroić miny, po czym odkładają transparent, odwracają się do orszaku tyłem i ściągnąwszy spodnie wypinają tyłki. Nikt już jednak tego nie widzi, bo żałobnicy, przeszedłszy mimo, docierają do katafalku. Niezrażeni tym młodzieńcy zaczynają grać w dupniaka, wypinając się na przemian jeden do drugiego, by w końcu paść na kolana i zacząć kopulować, jak psy. Gdy wciąż nikt nie reaguje na ich wyczyny, układają się na podłodze i przykrywszy się materiałem transparentu, zasypiają w swoich objęciach. Śpią niemal do końca sceny, nie niepokojeni przez nikogo.
REŻYSER (do II Reżysera)
Pleban? Nie mogliście jakiego purpurata wymodzić, co by doniosłość wydarzenia podkreślał?
II REŻYSER
To już nie te czasy mój drogi. Wiesz, upadek autorytetów. Wszystko się dewaluuje, wysokie stolce też. Te nawet bardziej. Ludzie teraz, jeśli już nawet ufają, to raczej temu, co na wyciągniecie ręki. Ot, takiemu proboszczowi, dajmy na to.
REŻYSER
I ty w to wierzysz? Zresztą, mniejsza. (wzrusza ramionami i już do siebie) Ludzie to idioci, w większości. (znów klaszcze dla przywołania ogólnej uwagi) Dobra, kończymy ten cyrk i zamykamy budę na dzisiaj! Finał! (do jednego z asystentów) Leć no do garderobianej, niech ci wynajdzie jakieś paramenta29 i pontyfikalia30. Ja tu purpurata potrzebuję, a nie wiejskiego klechę.
Gdy ten wybiega za kulisy, pozostali asystenci zaczynają rozstawiać członków orszaku po obu stronach castrum doloris. Robotnicy stawiają trumnę na podłogę i otwierają. Jest pusta. Dwaj ochroniarze wyciągają z klatki opierającego się ze wszystkich sił jeńca i sadzają na przeniesionym przez trzeciego osiłka krześle. Wtedy zza kulis wychodzi jeszcze jeden ochroniarz ze zwiniętą plastikową rurką w ręku. Do jednej z jej końcówek przymocowany jest lejek. W drugiej ręce trzyma dużą butelkę wódki. Gdy trzech osiłków unieruchamia jeńca, odchyla jego głowę i siłą otwiera usta, czwarty wciska mu w przełyk rurkę i zaczyna wlewać do lejka alkohol. Jeniec cały czas się miota, ale nic nie może zrobić, trzymany przez silne ramiona. Gdy butelka jest pusta, ochroniarz wyciąga rurkę, a pozostali wiążą jeńca, kneblują i wkładają do trumny. Robotnicy zamykają wieko, przykręcają specjalnymi ozdobnymi śrubami i przenoszą trumnę na katafalk. Przez jakiś czas daje się jeszcze słyszeć dochodzące z niej stuki szamoczącego się więźnia, szybko jednak wszystko ucicha. W międzyczasie na scenie pojawia się asystent ze strojem biskupa. Rzuca wszystko na podłogę przed księdza i pomaga mu się przebrać. Gdy wszystko jest gotowe, postaci dramatu ustawiają się zgodnie ze wskazówkami asystentów i wyczekują sygnału Reżysera. Ten jednak, siedząc bez ruchu w swoim fotelu, wpatrzony jest w jakiś punkt sufitu. II Reżyser, przeglądając skrypt, również nie zwraca uwagi na to, co dzieje się na scenie.
REŻYSER (jakby ocknąwszy się ze snu)
Co? A, tak – finał. Theatrum funebris… Ale nikt nie umarł. Na rany Chrystusa! Nikt nie umarł! (coś sobie przypomniawszy) Chrystusa… Krzyż… Tak! Krzyż! Na krzyż! Na krzyż z nim!
CHÓR ASYSTENTÓW
Na krzyż! Na krzyż! Na krzyż!
WSZYSCY (bez reżyserów i śpiących zetempowców)
Na krzyż! Na krzyż! Na krzyż!
II REŻYSER (podnosząc ręce w geście odseparowania)
Ja umywam od tego ręce. (wychodzi)
Rozpoczynają się gorączkowe przygotowania. Robotnicy znoszą drewniane belki, z których zbijają wielki krzyż. Stawiają go na środku sceny, przed castrum doloris, wkładając pionową belkę w otwór w podłodze i klinując ją. Asystenci z ochroniarzami otwierają trumnę i wyciągają skrępowanego i upojonego alkoholem jeńca. Rozbierają go do naga, przywiązują do ramion liny, przy pomocy których wciągają go na krzyż. Wówczas dwaj asystenci dosiadają robotników „na barana” i z takiego podwyższenia przywiązują członki jeńca do belek.
ASYSTENT I
A złoczyńcy?
SPRZĄTACZKA (wskazując śpiących zetempowców)
O, tam są, pedały jedne!
WSZYSCY (jak poprzednio)
Na krzyż! Na krzyż! Na krzyż!
ROBOTNIK
E, kto by tam się męczył krzyży stawianiem dla takich. Powiesić, ot co!
Tłum rzuca się na śpiących młodzieńców, by bijąc ich i wyklinając, zaciągnąć pod krzyż. Tam są wiązani, a na ich szyjach pojawiają się pętle. Ochroniarze stawiają ich na stołkach, a liny przerzucają przez ramiona krzyża i przywiązują do filarów castrum doloris. Nagle rozlega się dzwonek alarmu i zza kulis ze wszystkich stron wbiegają na scenę potężnie zbudowani pielęgniarze. Rozganiają tłum, by w pierwszej kolejności uratować z rąk oprawców powieszonych już niemal zetempowców. Ściągają też jeńca z krzyża. Następnie wyłapują kolejnych uczestników zajścia, opornych wbijając w kaftany bezpieczeństwa i wyprowadzają za kulisy. Gdy scena pustoszeje i cichnie harmider za kulisami, z budki suflera wyłania się postać. Kiedy staje i obraca się przodem do widowni, okazuje się, że to Witold Bagiełło. Zeskakuje ze sceny, przechodzi przez widownię i wychodzi jednymi z drzwi. Strażnik I i Mistrz Wincenty ściągają maski. Mistrz Wincenty, ze stężałą twarzą, wygląda jak sparaliżowany. Strażnik I bierze jego dłoń, wkłada w nią klucz i zaciska.
STRAŻNIK I (spokojnym, niemal czułym głosem)
Spotkamy się w domu.
ROZDZIAŁ VI
Przeraźliwy pisk kół hamujących na szynach. Luksusowy przedział pociągu dalekobieżnego. Przy oknie, na przeciwległych fotelach, siedzą dwaj mężczyźni w średnim wieku. Ubrani elegancko, choć w różnym stylu. Jeden, zagłębiony w lekturze książki, wygląda na profesora któregoś z uniwersytetów Ivy League – trzyczęściowy tweedowy garnitur, koszula w delikatne prążki, krawat zawiązany w doskonały podwójny Windsor. Drugi to typ dandysa, którego najlepsze dni już bezpowrotnie minęły. Wciąż jednak ze wszystkich sił stara się zadawać szyku, co więcej, z pewną młodzieńczą nonszalancją w detalach stroju. Ma na sobie jasne spodnie w paski, dopasowaną ciemną dwurzędową marynarkę, niedopiętą pod szyją jedwabną koszulę ze stójką, spod której wyziera niedbale zawiązana apaszka. Całość dopełnia biały kwiat w butonierce. Po stronie profesora, przy drzwiach, drzemie trzeci współpasażer, powoli wkraczający w progi jesieni życia, mocno otyły, o nalanej purpurowej twarzy. Ubrany jest w poliestrowy garnitur w kolorze szkła butelkowego, czarny skórzany krawat typu śledź, białe frotowe skarpetki i czarne mokasyny ze sztucznej skóry z kutasikami.
ONUFRY HRECZKO (przebudziwszy się)
Gdzie jesteśmy?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Pojęcia nie mam. Dworzec niemałym się zdaje, znaczy – większe miasto. (odczytuje nazwę z tablicy na peronie, znajdującej się pod sporym kątem w stosunku do okna przedziału) Wódź Fabryczna. Nie przypominam sobie tej stacji w rozkładzie jazdy.
PROFESOR PIESS (przerwawszy lekturę)
Miejmy nadzieję, że nie zabawimy długo. (rozgląda się po opustoszałych peronach na ile pozwala zamknięte okno) Żywego ducha.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Cóż się dziwić – noc.
ONUFRY HRECZKO (poziewując)
Która godzina?
FERDYNAND U. TÓRYSTA (spoglądając na zegarek)
Dochodzi czwarta.
PROFESOR PIESS (do siebie)
Cannot thy master sleep these tedious nights?31
ONUFRY HRECZKO
Co, proszę? Szanowny pan wybaczy, ale nie dosłyszałem.
PROFESOR PIESS (z przepraszającym uśmiechem)
A, nic takiego. Proszę o wybaczenie. Ot, natura skłonna do skojarzeń. Czytam właśnie jedną rzecz… Zresztą, nieważne. Naprawdę przepraszam.
Onufry Hreczko wzrusza ramionami, ziewa przeciągle, przeciera dłońmi zaspane oczy i twarz, po czym podnosi się i sięga na półkę nad głową po jedną z walizek. Ściąga ją na siedzenie naprzeciw swojego i zaczyna wydobywać z wnętrza jakieś nieduże pakunki. Następnie wygodnie rozsiada się, rozkłada przymocowany do bocznej ścianki przedziału stolik i układa na nim wyciągane z woreczków foliowych i papieru wiktuały.
ONUFRY HRECZKO
Acanowie wybaczą, ale w podróży zawsze robię się głodny. A może poczęstują się? (z zachęcającymi gestami wyciąga w ich stronę na wpół rozpakowane pętka kiełbasy) Czym chata bogata.
Obydwaj współtowarzysze z wymuszonymi uśmiechami wymawiają się i powracają do przerwanych zajęć – Profesor Piess znów zagłębia się w lekturze, a Ferdynand U. Tórysta z wyjątkowym zainteresowaniem ogląda coś przez okno. Niezrażony Onufry Hreczko zabiera się do konsumpcji. Skończywszy, sprząta stolik i ponownie otwiera walizkę. Wyciąga z niej wielki termos, ceramiczny kufel w kształcie beczułki oraz kilka włożonych jeden w drugi plastikowych kubków.
ONUFRY HRECZKO
Ale zimnego piwa nie mogą odmówić. (podkreśla wagę słów wyciągniętym do góry palcem) Z własnej warzelni. Ze świeżo odbitego antałka. (przepraszająco) Wybaczą termos, ale przelałem, żeby temperaturę w drodze trzymało.
Nalewa piwo do plastikowych kubków i podaje współpasażerom. Sobie napełnia kufel i przepija do tamtych.
ONUFRY HRECZKO (z dumą patrzy na wyciągnięty przed siebie kufel)
Jakem Hreczko herbu Siej, nie ma lepszego piwa w całej Koronie, że o popłuczynach cudzoziemskich nie wspomnę. (rozsiada się jeszcze wygodniej) Bo widzą, Mościompanowie, ja na Oktoberfest jadę, pokazać Bawarom, jak prawdziwe piwo smakuje. Transport najprzedniejszego trunku naprzód, już z tydzień będzie, jak posłałem, a teraz sam koleją żem wyruszył.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (z odcieniem ironii)
Piwo dobre, przyznaję, ale czy nie porywacie się, panie bracie, z motyką na słońce? Toć tam najprzedniejsze browary, najlepsi mielcarze. Koronowane głowy tamtejsze fety zaszczycają.
ONUFRY HRECZKO
A kto by tam smakami tych mężolubców się martwił?! (z chytrym uśmieszkiem) Jam był, mospanie, rzecz inną umyślił. Wiecie zapewne, że cesarze z Brussel subwencyjami różnemi małorolnych obdzielają, co by ichniejszym panom interesów nie psowali. No tośmy się z braciszkami zgadali, co by zagony chmielem obsiać i jęczmieniem, a potem piwa, zgodnie z oćcową, Panie świeć nad jego duszą, (przeżegnuje się) recepturą nawarzyć. I wtedy wóz, albo przewóz. Albo oni nas subwencyją obdzielą, albo my ich tanim piwem zalejem.
PROFESOR PIESS (spoglądając cokolwiek zdegustowany)
A nie lepiej produkcję własną na szeroką skalę uruchomić i z tamtejszymi browarami konkurować? Piwo przecież niezgorsze warzycie.
ONUFRY HRECZKO (macha ręką w geście rezygnacji)
A na co mnie, panie dzieju, z wielkimi się potykać, noce i dnie nad księgami zarywać, w te jakieś marketingi wdawać? Bo to człek prawy, szlachcic na zagrodzie, już nic lepszego do roboty nie ma? Zresztą, ja tam chciwy nie jestem, jeno o swoje dbam. Subwencyją należną wypłacą, to odpuszczę. Bo widzicie, za tę gotowiznę morgi odkupię, co to je ociec z folwarkiem za taniochę oddać musiał, ekonoma najmę, by chamstwo z pańszczyzny skrupulatnie rozliczał, a sam bardziej zbożnym zajęciom się oddam.
PROFESOR PIESS
A cóż by to miało być, jeśli wolno zapytać?
ONUFRY HRECZKO
Konował spacery mi przepisał, (tu poklepuje się po przyczynie owej terapii) więc umyśliłem sobie z pielgrzymką na Jasną Górę się wybrać. Że czasy jednak niespokojne i zbójcy po gościńcach grasują, tedy za radą jednej bogobojnej niewiasty w ślady jej męża pójdę, co dnia każdego na Wysoki Zamek chadza. I bezpieczniej będzie, i taniej, i na noc we własnym łóżku członki drogą znużone człowiek złoży. A świętego obrazu kopię mam, z dawna na odpustowym jarmarku za szeląg miedziany nabytą, to i u celu się wystawi i Czarnej Madonnie przynależną adoracyją uczyni.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
I tak samemu? Bez osoby duchownej? Czy to aby nie wkraczanie w kompetencje władzy kościelnej, a przynajmniej za takowe poczytanym nie będzie?
ONUFRY HRECZKO (obrusza się)
E, tam zaraz… Pleban nasz zresztą, święty człowiek, to właściwie rodzina. Prababka jego, Anastazja, de domo Potocka, primo voto Nibek, secundo voto Pasiukowska, tertio voto Kozdroń, quarto voto była Hreczko, wychodząc za usynowionego pasierba brata stryjecznego mego prapradziada Onufrego i jej to właśnie potomek, jedyny z linii Pasiukowskich, choć tu akurat co złośliwsi powątpiewać śmieli w ojcostwo imć Jęzorego, dziadem był dla plebana, jako i ja po pradziadzie imię noszącego.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (coś kojarząc)
Zaraz, zaraz… Anastazja Potocka… A czyż to nie owa femme fatale, czy może raczej enfant terrible, której skandalizujące wspomnienia niejednego o ból głowy przyprawiły, a których autorstwo jakiemuś leśnikowi później przypisywano?
ONUFRY HRECZKO (wznosząc oczy ku niebu w świętym oburzeniu)
Ogień piekielny po wsze czasy. Nie przypominaj, Waść, tej plamy na honorze domów naszych. (wznosi oczy ku górze) Modlić się, by czas niepamięcią okrył tę sromotę.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Modlić się… (do siebie) Почем опиум для народа?32
Hreczko, dosłyszawszy, omiata go podejrzliwym spojrzeniem.
ONUFRY HRECZKO
Acan nietutejszy chyba?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Skąd takie przypuszczenie?
ONUFRY HRECZKO (ignorując pytanie)
Bo widzicie, acan, u nas po dworach i przysiółkach lud dobry, pobożny, w słowo Pana wsłuchany, co usty Jego sługi najdroższego głoszone, falą po kraju się rozchodzi. I ten nam ojciec, przewodnik nasz drogi do wrót Pana, z dawna przestrzegał przed obcym elementem, który do domów naszych wedrzeć się próbuje, język kaleczyć, od wiary ojców odciągać, dziatki znieprawiać, majątek narodowy za bezcen wyprzedawać. Ale my się nie damy! Staniemy gotowi do walki z pomiotem Wdowy! Marzy mi się by każdy ateusz, sodomita i zaprzaniec Narodu budził się każdego dnia słysząc ów przekaz. I jego głos na falach – dla zbożnej duszy miód najlepszy!
PROFESOR PIESS (ironizuje)
W rzeczy samej, prawdziwy półtorak.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Co tam miód. Przy flaszce starki to dopiero będzie rokosz… (niby to łapie się na przejęzyczeniu i szybko je poprawia, jednocześnie puszcza jednak oko do profesora) yyy… rozkosz.
PROFESOR PIESS
A nad skrzynką reńskiego ozwie się w was pewnie duch pospolitego ruszenia.
Hreczko orientuje się, że stał się obiektem kpin współpasażerów. Jego twarz purpurowieje z gniewu, ale nic nie mówi. Dopija swoje piwo, po czym sprząta wszystko ze stolika, by w miejsce wiktuałów postawić na nim malutkie radio turystyczne. Włącza je i chwilę szuka stacji. Wreszcie w przedziale rozbrzmiewa modlitwa. Hreczko podkręca głośność i niby to skupia się na religijnej audycji, jednak raz po raz zezuje na współtowarzyszy podróży. Ci, wpierw przyglądając się temu co robi, na dźwięk płynącego z głośnika głosu księdza, spoglądając po sobie, kręcą z politowaniem głowami.
PROFESOR PIESS (półgłosem)
Non opus est follo suspendere tympana collo.33
FERDYNAND U. TÓRYSTA (tymże)
Stultorum plena sunt omnia.34
Wstają i wychodzą z przedziału. Na korytarzu otwierają okno i zapalają papierosy. Ponieważ jednak przez zamknięte drzwi wciąż dobiegają dźwięki radia, przenoszą się kilka okien dalej. Hreczko z wyrazem zadowolenia na twarzy rozsiada się wygodnie i z głową opartą o skrzydło zagłówka, niby to drzemiąc, obserwuje palącą dwójkę. Mężczyźni rozmawiają. Profesor wygląda na mocno poirytowanego. Dandys uspokaja go. W tym momencie Hreczko aż przywiera twarzą do szyby, żeby lepiej widzieć, co dzieje się przy otwartym oknie. Zauważa bowiem, że tych dwóch łączy zażyłość, cokolwiek wykraczająca poza jego wyobrażenie o ramach zwykłej męskiej przyjaźni. Na korytarzu pojawia się konduktor. Na widok palących zatrzymuje się i z marsową miną wskazuje znaczek przekreślonego papierosa nad wejściem. Zmieszani mężczyźni rozglądają się w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby pozbyć się dowodów zbrodni. W końcu profesor wymacuje coś w jednej z kieszeni marynarki. Wyciąga niewielkie puzderko i w nim lądują niedopałki. Mężczyźni wykonują przepraszające gesty i szybko powracają do przedziału. Konduktor przygląda im się jeszcze przez moment, zamyka okno i rusza w tym samym kierunku, by zniknąć za drzwiami po drugiej stronie wagonu.
Przedział nadal wypełniają dźwięki audycji religijnej. Atmosfera zagęszcza się. Profesor raz po raz spoziera na Onufrego Hreczko, wysyłając mu coraz bardziej nienawistne spojrzenia. Ten siedzi nieporuszony z wyrazem najwyższej pogardy na twarzy, wpatrzony w nieokreślony punkt na ścianie naprzeciw siebie.
PROFESOR PIESS (z najwyższą irytacją)
Może z łaski swojej raczysz pan to(!) wyłączyć!
FERDYNAND U. TÓRYSTA (starając się załagodzić)
Ściszyć cokolwiek?
Hreczko prycha na nich i obrzuca pogardliwym spojrzeniem, nie raczy jednak wypowiedzieć nawet jednego słowa.
PROFESOR PIESS (podnosi się doprowadzony do ostateczności)
Dość! Świat ruszył do przodu, a tu jak za waszych ojców. Warcholstwo jedynie kołpak z samodziału na moherową beretkę zamieniło. (krzyczy) Wyłącz to, chamie!
Hreczko zrywa się jak oparzony i złapanym radiem wali profesora w czaszkę. Gdy ten, zaskoczony uderzeniem, zatacza się na siedzenie, atakujący szlachetka profilaktycznie wymierza silny cios w szczękę ruszającego na ratunek profesorowi dandysa. Zamachnąwszy się jednak zbyt mocno, sam upada na podłogę. Zaatakowani mężczyźni przeskakują przez jego potężne, wijące się cielsko i dopadają drzwi. Zanim zdążą je rozsunąć i wyskoczyć na korytarz, Hreczce udaje się jeszcze kopnąć Tórystę w łydkę. Ten potyka się z okrzykiem bólu, ale złapawszy się profesorskiej marynarki utrzymuje równowagę. Obaj mężczyźni wyskakują na korytarz i zmierzają w stronę, gdzie niedawno udał się konduktor.
PROFESOR PIESS (wygrażając pięścią w stronę przedziału)
Pierdolony bandyta! Już my ci damy nauczkę! Poczekaj!
Hreczce udaje się w tym czasie podnieść z podłogi i z wściekłą miną rzuca się do drzwi. Profesor i jego towarzysz czym prędzej znikają w przejściu do następnego wagonu. Hreczko rezygnuje z pościgu. Ciężko dysząc odwraca się twarzą do wnętrza przedziału i rozgląda po pobojowisku. Na podłodze walają się przedmioty, które wysypały się z jego walizki, potrąconej przez uciekających. Mężczyzna zbiera wszystko i pakuje na powrót do walizki. W pewnej chwili zauważa leżącą pod jednym z foteli książkę profesora, z której wystaje plastikowe etui. Chwyta za nie i zagląda do środka. Są tam bilety kolejowe. Czym prędzej chowa znalezisko za pazuchą, a książkę wyrzuca przez okno. Skończywszy porządki siada na swoim miejscu. Po chwili z korytarza daje się słyszeć kroki kilku osób i podniesione głosy. W drzwiach przedziału pojawia się kierownik pociągu z konduktorem, a za nimi tłoczą się profesor Piess, Ferdynand U. Tórysta i dwaj stewardzi pracujący w części sypialnej pociągu.
KIEROWNIK POCIĄGU
Bonsoir Monsieur! On est ici pour clarifier une situation désagréable. Ces messieurs-là, vous ont accusé de coups et blessures.35
ONUFRY HRECZKO (zdziwiony)
Vraiment? (z ironicznym uśmieszkiem) Ils ont oublié d’ajouter d’enlèvement et de viol.36
KIEROWNIK POCIĄGU (przybiera marsową minę)
Arrêtez de plaisanter je vous en prie. C’est grave.37
ONUFRY HRECZKO (poważniejąc)
Excusez-moi, mais je ne peux pas être sérieux face à une accusation aussi ridicule? J’ai juste défendu mon honneur et celui de la Légion contre ces… (pogardliwie) dames.38
Cokolwiek zdziwiony kierownik pociągu przenosi wzrok z Hreczki na tamtych dwóch. Twarz profesora czerwienieje z oburzenia.
PROFESOR PIESS
C’est…c’est…c’est un scandale!39
Konduktor spogląda na cyferblat swojego chronometru. Trąca lekko łokciem kierownika pociągu i zwraca mu uwagę na czas.
KIEROWNIK POCIĄGU
A cause de cet arrêt imprévu, on a un retard conséquent. Et vous messieurs, vous aggravez la situation. Je n’ai pas de temps de faire le détective, c’est pourquoi vous serez immédiatement virer de mon train.40
ONUFRY HRECZKO
Pour quelle raison? Je viens d’une famille noble, je me suis battu pour votre patrie, je suis un Chevalier de l’Ordre nationale de la Légion d’humeur… (wyciąga z wewnętrznej kieszeni marynarki bilet i wyciąga przed siebie niemal wtykając kierownikowi pociągu w twarz) et j’ai un billet.41
Konduktor odwraca się tyłem do przedziału i nachyliwszy się szepce coś do ucha kierownikowi pociągu. Ten, wysłuchawszy go z uwagą, posyła mu wpierw uważne spojrzenie, po czym zwraca się do profesora i dandysa.
KIEROWNIK POCIĄGU
Vos billets s’il vous plaît.42
Profesor Piess i Ferdynand U. Tórysta zdziwieni spoglądają wpierw na niego, a później na siebie. Profesor wchodzi do przedziału, ściąga neseser z półki nad swoim siedzeniem. Chwilę przeszukuje go. Następnie obmacuje wiszący na haku płaszcz i kieszenie swojej marynarki. Jest coraz bardziej poddenerwowany, co uwidacznia się w jego ruchach. Widząc to, do poszukiwań przyłącza się jego towarzysz.
PROFESOR PIESS (wciąż szukając)
Je ne peux pas les trouver. Attendez… ils étaient dans le livre. Je m’en suis servi en tant que marque-page. Mais où est mon livre? Il était là, sur la tablette. (domyśliwszy się wszystkiego wyciąga oskarżycielki palec w stronę Hreczki) C’est lui qui l’a volé! C’est lui qui a volé nos billets!43
Hreczko wzrusza ramionami i z miną niewiniątka bezradnie rozkłada ręce.
KIEROWNIK POCIĄGU (do tamtych dwóch głosem nie znoszącym sprzeciwu)
Messieurs, prenez vos affaires et suivez nous.44
Widząc, że sprawa jest przegrana, zrezygnowani mężczyźni zabierają swoje rzeczy i opuszczają przedział. Kiedy stają na peronie, kierownik pociągu daje znak do odjazdu i zatrzaskuje drzwi. Skład rusza. Bezradnie wpatrzeni w wagon, którym do niedawna podróżowali, mężczyźni dostrzegają okno swojego przedziału. Ukazuje się w nim Hreczko. Z szyderczym uśmiechem pokazuje im gest Kozakiewicza. W zgiętej ręce trzyma etui.
ROZDZIAŁ VII
Mrocznawa poczekalnia dworcowa. Na jednej z ławek siedzą profesor Piess i Ferdynand U. Tórysta. Profesor wyprostowany, z prawą ręką w roli podparcia dla lewej, trzymającej główkę fajki, której ustnik jakby utknął w pół drogi, wpatruje się w okno na wprost. Jego towarzysz skulony, z łokciami opartymi o kolana, splecionymi palcami dłoni i zwieszoną głową patrzy na posadzkę. Milczą.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (po chwili, trwając w tej samej pozycji)
Co tam jest za oknami?
PROFESOR PIESS (takoż)
Tam są rozległe pola.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Skąd wiesz? W tych ciemnościach… Jest noc.
PROFESOR PIESS
Noc jest w tych ciemnościach. Wiesz skąd?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Skąd?
Profesor nie odpowiada. Znów na jakiś czas zapada cisza. Mężczyźni trwają w niezmienionej pozycji.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (jak gdyby poprzednie nie miało miejsca)
Co tam jest za oknami?
PROFESOR PIESS (takoż)
Nic.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
A jednak.
PROFESOR PIESS
Co?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Nic.
Znów milkną. Sytuacja powtarza się.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Co tam jest za oknami?
Ustnik trafia do celu. Profesor zaciąga się delikatnie i zauważa, że fajka nie jest nabita. Sięga do stojącego przy jego nogach nesesera po tytoń i niezbędnik, po czym metodycznie nabija swojego dublina i przypala. W tym czasie Ferdynand U. Tórysta przybiera pozę myśliciela.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (prostując się nagle)
Zgłodniałem.
PROFESOR PIESS (wciąż wpatrzony w okno, wyciągając na chwilę fajkę z ust, mówi z flegmą)
Nie bądź gminny.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (rozmarzony, odmieniony)
Ust w śmietanie i cukrze, szynek kruhyh pszedziwnie, muskularnyh nug kremu… Nadhodźi nasza era: nowe taćeżyństwo… z octem i na sucho. (oblizuje się lubieżnie i głośno przełyka ślinę)
PROFESOR PIESS (jak poprzednio)
Pozostała dziewka jedynie.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (skrzywiwszy się)
Macierz.
PROFESOR PIESS (ironizuje)
Z niej my wszyscy.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (półgłosem, bardziej do siebie)
Od niej uciekamy.
PROFESOR PIESS
What country, friends, is this?45
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Niektórzy mawiają c’est-à-dire nulle part46.
PROFESOR PIESS
Zaś inni курица не птица47.
Wybuchają śmiechem, który wprowadza ich w żakowski humor.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Kto ty jesteś?
PROFESOR PIESS
Zewłok mały.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Jaki znak twój?
PROFESOR PIESS
Czerep biały.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Gdzie ty leżysz?
PROFESOR PIESS
Między swemi.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
W jakim miejscu?
PROFESOR PIESS
W czarnej ziemi.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Czym ta ziemia?
PROFESOR PIESS
Mą zgnilizną.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Czym zdobyta?
PROFESOR PIESS
Krwią i blizną.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Czy ją kochasz?
PROFESOR PIESS
Chciałem, szczerze.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
A w co wierzysz?
PROFESOR PIESS
Już nie wierzę.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Coś ty dla niej?
PROFESOR PIESS
Szańca śmieciem.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Coś jej winien?
PROFESOR PIESS
Sczezłem przecie.
Jeszcze się śmieją, ale już jakoś nieszczerze. Szybko też poważnieją i zmieszani sztubackim wybuchem, znów zastygają w pozie sprzed niego.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (po chwili, jak poprzednio)
Co tam jest za oknami?
PROFESOR PIESS (takoż)
Tam są rozległe pola.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (upewniając się)
Uprawne?
PROFESOR PIESS
Też. (uzupełnia) Czasami. (po kolejnej pauzie) Przeważnie.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Widać żniwiarza?
PROFESOR PIESS
Przecież jest noc. I nie ta pora roku… Chyba.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (podkreślając ostatnie słowo)
Ale czy widać żniwiarza?
PROFESOR PIESS (spojrzawszy przelotnie na towarzysza, by upewnić się, czy dobrze rozumie)
Gdy nastaje czas.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Znam jego plon. I znów, i znów, i znów…
PROFESOR PIESS
Oszczędź raz słów.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Jam poeta. A to mój lud. Wiem czego mu trzeba.
PROFESOR PIESS
A wiesz czego pragnie?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
To bez znaczenia. Obaj to wiemy.
PROFESOR PIESS
To bez znaczenia. Decyzja z dawna zapadła. Decyzji nie było.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
To bez znaczenia. Wszystko dla jutra.
PROFESOR PIESS
Kiedy nadejdzie?
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Jutro.
PROFESOR PIESS
Jutro.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Jutro.
PROFESOR PIESS
Wszystko jedno.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Powiedziałeś.
PROFESOR PIESS
Powiedziałem.
Milkną. Robi się sennie.
ROZDZIAŁ VIII
Wnętrze budynku Straży Ochrany Kolei. Przy biurku siedzi Strażnik II i pisze coś, przerywając co chwila dla zastanowienia się. W tle słychać etiudę c-moll op. 10 nr 12 Fryderyka Chopina, płynącą z radia ustawionego na szafce obok wielkiego lustra, przy której znajduje się gniazdko elektryczne. Młody człowiek jest tak skupiony, że nie słyszy otwierających się tajnych drzwi. Do wnętrza wchodzi Strażnik I. Cicho zamyka drzwi-lustro. Przez chwilę przygląda się podwładnemu. W pewnym momencie wyciąga wtyczkę z gniazdka. Muzyka cichnie. Strażnik II odwraca się gwałtownie, wystraszony.
STRAŻNIK II
Chryste Panie, przewodniku! Zawału przez Was dostanę. Jak żeście się tu znaleźli? Gotowym pomyśleć, że ducha widzę.
STRAŻNIK I (poirytowany, ignorując pytanie)
Co tu robisz? Na służbie jesteś! Teren patrolować powinieneś! I gdzie drugi wałkoń?
STRAŻNIK II (odzyskując rezon)
Miejsca przestępstwa pilnuje, a ja piszę raport. Denata znaleźliśmy na czwartym. Was, przewodniku, nie było, więc sami wszystkim zająć się musieliśmy. Z komendą już się kontaktowałem. Święto jest, więc dochodzeniowi pojawią się dopiero rano, a do tego czasu sami mamy wszystko zabezpieczyć, żeby kto śladów nie pozacierał. A gdzie wyście byli, przewodniku? Cały dworzec za Wami obszedłem. Pięć razy próbowałem się skontaktować. Radia nie wzięliście, komórkę macie wyłączoną.
STRAŻNIK I (żachnąwszy się)
Nie twój interes. Patrzcie go, przełożonych na spytki brać będzie. Widać, ważnego co miałem, skoro się wydaliłem niespodziewanie nocną porą. (filozoficznie, wznosząc palec wskazujący prawej ręki) Nie samym patrolem Ochrana stoi.
STRAŻNIK II
Wiem, wiem. Ale takie spécialité de la maison48, jak „Epistoły Mędrców Sajgonu”, to nie nasze progi. Toć my prości strażnicy jeno.
STRAŻNIK I
Zdziwiłbyś się. Najpikantniejsze sajgonki robią w barze na Rakowieckiej, a nie w Ho Chi Minh.
STRAŻNIK II
Po służbie wolę stołować się na Woronicza. Jak wszyscy. Fast food, nie fast food – przynajmniej w gębę nie pali. I dla żołądka bezpieczniej. Spytaj gastrologa, on ci prawdę powie. Spytaj gastrologa, on ci wskaże drogę. (sięga do kieszeni po skórzany portfel z ozdobnymi tłoczeniami, wyciąga z niego mały kartonik i podaje przełożonemu) O, tu mam nawet wizytówkę dobrego specjalisty.
STRAŻNIK I (odczytuje)
Docent D. Zerter, specjalista gastroenterolog, proktolog, Klinika Pozaresortowa. (oddaje wizytówkę; mówiąc dalsze, sprawdza reakcję podwładnego) Dziękuję, ale nie mam obstrukcji, bo w sprawie diety słucham własnego sumienia. Preferuję kuchnię tradycyjną, dlatego stołuję się w domu. A nawet jeśli jadam na Woronicza, to nie przełykam. (skojarzywszy coś) Zaraz, zaraz. Korzystacie z pozaresortowej praktyki lekarskiej? (wbija wzrok w jego twarz)
STRAŻNIK II (wytrzymuje spojrzenie, zrelaksowanym głosem)
Bynajmniej. To tylko wizytówka. Dostałem od babki. Wiecie, jak to jest z ludźmi starej daty. (chowa kartonik w portfelu, który wkłada następnie do kieszeni) Tak mi się przypomniało… Co to za braciszek był? Tak z krzaków wychynął z nagła. Bo widzicie, raport piszę i wszystko może mieć znaczenie. Każde zeznanie może być ważne dla wykrycia sprawcy. (role się odwracają – tym razem to on nie spuszcza wzroku z twarzy przełożonego)
STRAŻNIK I (bierze do ręki książkę raportów i czytając, odpowiada od niechcenia)
Braciszek… Mnich znaczy się. A, nikt. Pielgrzym. O drogę chciał zapytać. Poszedł już zresztą w swoją stronę. I dosyć dawno nawet. (zmieniając temat) No, wystarczy tego gadania. Ja raport dokończę, a ty idź wartę zmienić, bo młody pewnie już z nogi na nogę przestępuje.
Niemal spycha podwładnego z krzesła i sam zasiada, nie zwracając już na niego uwagi. Wyciąga z szuflady biurka pióro, obsadza nową stalówkę, zamacza w atramencie i zaczyna pisać. Jest leworęczny. Strażnik II przygląda mu się chwilę, z wahaniem, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. W końcu zabiera swój ekwipunek i wychodzi. Wówczas Strażnik I przerywa pisanie i nasłuchuje odgłosów z zewnątrz. Po chwili wstaje od biurka i wychodzi, by upewnić się, że nikt nie czai się pod oknem. Wraca i blokuje drzwi wejściowe. Sprawdza też, czy okiennice są dobrze zamknięte. Upewniwszy się, że nikt go nie podejrzy, otwiera swoją szafkę. Ściągając kłódkę orientuje się, że jest założona odwrotnie. Nerwowo otwiera drzwiczki i zagląda do środka. Upewniwszy się, że nic z niej nie zniknęło, zamyślony spogląda to na drzwi wejściowe, to na kłódkę w swojej dłoni.
STRAŻNIK I
Stąd te podchody.
Wyciąga z szafki worek z lirą i zarzuciwszy sobie na grzbiet, wychodzi z budynku. Tuż za progiem staje jednak jak wryty. Na ławce siedzi ktoś obcy i pali papierosa. Strażnik I rozgląda się, ale nie dostrzega nikogo więcej.
MEFISTO
Szpicli obawiać się nie musicie. Nawet gdyby jaki zaczaić się chciał gdzieś tutaj, mój syn czuwa w pobliżu. (z mroku wyłania się na moment Sonneillon) Siadajcie więc, waszmość. Pozwolicie, że się przedstawię – Mefistofeles Czart-Oryski, Wielki Zausznik Koronny na Wychodźtwie. Z poruczenia Jego Wysokości tu jestem, by z waszmością w sprawie gardłowej, a nie cierpiącej zwłoki, się rozmówić.
STRAŻNIK I (przysiadając na skraju ławki, mówi niepewnie)
Czego oczekujecie ode mnie, Panie? Zawsze wierny mej służbie, obowiązkom nigdy nie uchybiłem.
MEFISTO (wybuchając śmiechem)
Nie ufacie mi, widzę. Posłuchajcie przeto. Czy będąc człowiekiem Imperium, rozmawiałbym z wami w przyjacielskim tonie wiedząc, co w worze niesiecie? Co więcej, czy usunąłbym z waszej drogi agenta, który zadenuncjować was zamierzał, szafkę waszmości przetrząsnąwszy pod nieobecność waszą? (tu pokazuje mu charakterystyczny skórzany portfel z ozdobnymi tłoczeniami) I wreszcie, po co bylibyście mi potrzebni, skoro każde drzwi tego dworca stałyby przede mną otworem? A nie ukrywam, że bardzo potrzebuję waszmościowej prawicy. Ale to później. Najpierw bowiem inna rzecz na wątrobie mi leży. Widzicie, przesiadują w poczekalni dwaj jegomoście konduity mocno podejrzanej. Sprawdzić by ich trzeba, ale nie wprost, bo listy podróżne z pewnością mają jak trzeba, więc trudno się będzie o to przyczepić. Na inny koncept wpaść trzeba. A sprawdzić ich należy niezwłocznie, króla bytność, nawet incognito, tuż obok zważywszy. Drzemkę sobie ucięli, gdym ich niedawno widział. I tak sobie pomyślałem, co by wasz pakunek wyzyskać, bo zależnie od tego, co ci dwaj uczynią, poplecznikami naszemi okazać się mogą lub aresztem nałożeni zostaną, jako podejrzani o mord peronowy. W obu wypadkach korzyść jest po naszej stronie.
STRAŻNIK I (zaskoczony)
Jego Wysokość? Tu? Jakże to możliwym być może? Przecież on na wychodźtwie i z dawna koronę złożywszy, wiosną wychodzi na ulice, by jesienią pogryzać magdalenki przy okrągłym stoliku.
MEFISTO (z pasją)
To legendy, mój przyjacielu. Król jest tu, między swemi, choć ukrywać się musi. Ale już niedługo. Liry dźwięk lud poderwie. Liry dźwięk władcę wskaże. (podnosząc się, uroczyście) Przysiadasz się nikim, powstań więc Konradem. Teraz tyś jego ramieniem, Konradzie. Bądź lisem i lwem. Hasło: pan się prawdy boisz! Odzew: spieprzaj, dziadu!
STRAŻNIK I (do siebie, wstając)
Oto więc jest werbunek, wielka mobilizacja. Utraciłem swoją prywatność.
MEFISTO
Prywatność? A od kiedyś to ją posiadał? Macierz cię zrodziła. Macierz na świat wydała. Macierzy tyś wierne dziecię. Pamiętaj, coś jej winien.
STRAŻNIK I (ponuro)
Znam moją powinność.
MEFISTO (twardo, na wojskową modłę)
Hasło!
STRAŻNIK I (bez przekonania)
Pan się prawdy boisz.
MEFISTO
Spieprzaj, dziadu!
STRAŻNIK I (zrezygnowany)
Czemuż mowa uliczna?
MEFISTO
Ulica twym echelonem.
STRAŻNIK I
Nie wierzę w ulicę.
MEFISTO
Nie wiary ci trzeba, a mocy młodości. (nagłym ruchem chwyta go za wąsiska i zrywa je silnym szarpnięciem) Jej zatem przywrócon, duszę złożyć możesz.
Zaskoczony Strażnik I obmacuje ogołoconą wargę, a następnie całą twarz. Tknięty dziwnym przeczuciem, cofa się do wnętrza budynku i staje przed lustrem. Z przerażeniem dostrzega w nim odbicie swojego podwładnego – Strażnika II. Do pomieszczenia wchodzi Mefisto. Staje tuż za Strażnikiem (I)II, tak że ten czuje na swoim karku jego oddech i wpatrując się w odbite w lustrze oczy młodzieńca, ramieniem objąwszy, wsuwa mu do wewnętrznej kieszeni munduru ozdobny portfel.
MEFISTO (czule)
Bądź dzielny, mój drogi. To nie potrwa długo. Czas pokosu się zbliża. Żniwiarz gnatem po ostrzu przejechał. (nasłuchuje) Słyszysz? To osełka. Już czas. Ruszaj, a o worze pamiętaj. Oni już tam czekają, choć wciąż uśpieni nie wiedzą. Ruszaj.
ROZDZIAŁ IX
Poczekalnia dworcowa. Na jednej z ławek siedzi Profesor Piess, zaś na sąsiedniej, przylegającej do niej pod kątem prostym, Mefisto w ciemnych okularach, z charakterystyczną laską niewidomego w dłoniach. Rozmawiają.
PROFESOR PIESS
Syn z ojcem, brat z bratem, wszelakie pociotki. Ci młodzi, tamci młodymi uchodzić spragnieni. Kpy jeden w drugiego, co głowy wnet złożą w nowej wojnie nieletniej.
MEFISTO (z cudzoziemskim akcentem)
O kim, waść, prawicie?
PROFESOR PIESS
O nikim. Tak tylko. Historia. Przez nią jest to wszystko.
MEFISTO
Historia to diabeł, którego nie ma, choć się wszyscy na niego powołują.
PROFESOR PIESS
Diabeł to Historia, co z życiem zwyczajnym przegrywa.
MEFISTO
A cóż to znowu miałoby oznaczać?
PROFESOR PIESS
A nic. Bon motami się przerzucając, umilamy sobie czas oczekiwania na pociąg, ot co.
MEFISTO
Pora mi więc tynfa z sakiewki wysupłać.
PROFESOR PIESS
Lepszy tynf od obola.
MEFISTO
Cóż za obsesja śmierci.
PROFESOR PIESS
Skojarzenia to przekleństwo.
MEFISTO
Osobiste, czy to jakaś kolejna wasza cecha narodowa?
PROFESOR PIESS
Tym razem raczej was miałem na myśli, choć nie ukrywam, że sam cierpię na tę przypadłość.
MEFISTO
Dlaczego? Przyzna pan, że to wasze umiłowanie śmierci… Bez znaczenia gdzie, jak, byle z okrzykiem na ustach.
PROFESOR PIESS
Za wolność naszą i waszą. Tak. Patos. Ale to się tworzy między nami. Nimi…
MEFISTO
Nimi? A pan nie…
PROFESOR PIESS (wchodząc mu w słowo)
Nie. Ja opuszczam to miejsce przeklęte. Zresztą od dawna obcym tu byłem. Żyłem, ale jakbym nie żył. To czysta formalność, wyjazd. Zresztą, nie ma o czym mówić.
MEFISTO
A jednak rozmawiamy.
PROFESOR PIESS
Od pewnych tematów trudno się uwolnić.
Skrzypnięcie drzwi. Do poczekalni wchodzi Ferdynand U. Tórysta. Przez plecy ma przerzucony worek z lirą. Ujrzawszy obcego, staje w pół kroku, ale dostrzegłszy ciemne okulary i laskę spokojnie rusza w stronę ławki swojego przyjaciela. Siada i stawiając pakunek pomiędzy nogami, na ułamek sekundy rozchyla brzegi worka, pokazując profesorowi zawartość. Na jego pytające spojrzenie kręci głową, że nie może mówić przy obcym. Zaskoczony profesor reflektuje się.
PROFESOR PIESS (odchrząkując)
Pozwól Ferdynandzie, że przedstawię ci mojego towarzysza – Mefistofele dell’Abisso, Włoch, obieżyświat, badacz kultury słowiańskiej, wdowiec po rodaczce naszej, dzięki której języka naszego nauczył się wyśmienicie.
Ferdynand zrywa się czym prędzej na równe nogi, choć przez trzymany między nimi pakunek wychodzi mu to odrobinę niezgrabnie i z ukłonem wyciąga dłoń w stronę nieznajomego. Reflektuje się jednak szybko, że ten nie widzi jego gestu, zakłopotany cofa więc rękę.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Miło mi. Ferdynand jestem, (dodaje) Ursyn Tórysta (jeszcze raz się kłania, po czym znów siada na ławce).
MEFISTO (z lekkim skinieniem głowy)
Cała przyjemność po mojej stronie. Nazwisko godne podróżnika.
FERDYNAND U. TÓRYSTA
Z ortografią na bakier, przez co bywa kłopotliwe.
MEFISTO (wybucha śmiechem)
Nie tak, jak moje imię. Powinienem sobie rogi przyprawić.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (bez zastanowienia)
O to zadba żona. (zakłopotany) Ups, przepraszam. Tak mi się wymsknęło.
MEFISTO (nie tracąc dobrego humoru)
Nic nie szkodzi. Umiem docenić ripostę. I nie jestem jeszcze zgrzybiałym staruchem. A nawet jeśli, nie powinniśmy odbierać nadziei robotnicom z De Wallen.
W tym momencie do poczekalni wchodzą Strażnik (I)II i Jaś Sopieski. Zatrzymują się przy drzwiach i przyglądają obecnym. Zapada kłopotliwa cisza. Tórysta stara się niepostrzeżenie wsunąć worek pod ławkę, kryjąc za swoimi nogami. Jaś Sopieski podbiega, wyrywa mu go i przyciska z całych sił do piersi.
JAŚ SOPIESKI (dramatycznie)
Mój ci jest! Mój ci jest! (wyciągając oskarżycielski palec w stronę profesora i dandysa) Mordercy! Do kasztelana!
Strażnik (I)II podchodzi do przerażonej dwójki. Odsuwa chłopca, zabierając z jego rąk worek z lirą.
STRAŻNIK (I)II
Pacholęcia palec mordercami wskazał waszmościów, a wór nieboszczyka w waszych rękach winę zdaje się potwierdzać. Co macie na swoją obronę?
PROFESOR PIESS
Ależ ja nie mam pojęcia o czym mowa. Jakie morderstwo? Gdzie? Kiedy? A worka nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Odkąd z pociągu wysiadłem, cały czas na tej ławce na kolejny Expres oczekuję. (wskazuje zachowującego kamienny spokój Mefista) Ten oto jegomość, z którym od dłuższego czasu ożywioną dyskusję prowadzę, potwierdzić może, że nigdzie się stąd nie ruszałem, a wcześniej towarzysz mój przesiadywał tu ze mną, za którego niewinność też zresztą zaręczam.
FERDYNAND U. TÓRYSTA (dodaje natychmiast)
A wór z drogocenną zawartością w skrytce z naszym bagażem znalazłem. Ktoś podrzucić nam musiał. Przyniosłem to tutaj, żeby przyjacielowi memu pokazać i naradzić się, gdzie się z tym udać. Zajrzawszy do środka, sami przyznacie, że niezwykłe to znalezisko.
STRAŻNIK (I)II
Nie mydlcie mi oczu. Już ja was znam. Wy, kształciuchy, zawsze macie coś na sumieniu. Areszt. Areszt nakładam. A jutro Institor acanami się zajmie. Już on z was prawdę wyciągnie. Jutro, bo dzisiaj święto. Ale jutro moc młota poznacie. (wybucha szyderczym śmiechem)
W tym czasie Jaś Sopieski niepostrzeżenie wsuwa się pod ławkę, na której siedzą oskarżeni i supła sznurówki ich sąsiadujących ze sobą butów, łącząc w ten sposób jednego z drugim, niczym kajdanami. Wygramoliwszy się, bierze Strażnika (I)II za rękę i wychodzą. Profesor Pies i Ferdynand U. Tórysta siedzą odrętwiali.
MEFISTO (po chwili)
Tylko dzieci i głupcy myślą, że gdy zamkną oczy, nikt ich nie widzi. Łatwą w stupor ucieczka, ale czy tędy droga?
PROFESOR PIESS (ocknąwszy się)
Skutym działać nie sposób.
MEFISTO
Ależ to tylko sznurówki. Węzeł przeciąć można, jeśli nie rozwiązać. Ostatecznie zzuć buty, do natury dziewiczej powrócić. Bosą stopą grunt dotknąć, by znów pewnie stanąć. To początek.
PROFESOR PIESS
To mrzonki. Jak żyć bez trzewika? Zresztą nie o to się sprawa rozchodzi. Areszt, fałszywe oskarżenia.
MEFISTO
Drzwi bez wartownika. Możecie uciekać.
PROFESOR PIESS
Nie chcemy uciekać.
MEFISTO
Przecież wyjeżdżacie.
PROFESOR PIESS
A, to co innego. Podróżować przywilejem wolnego człowieka.
MEFISTO
O co więc jest sprawa?
PROFESOR PIESS
O zjawy, jak zawsze.
MEFISTO
To tylko wojna, sprawa polityczna.
PROFESOR PIESS
Tym bardziej czas myśleć, jak przeżyć zawieszenie broni.
MEFISTO
Silny władca…
PROFESOR PIESS (wchodzi mu w słowo)
Znam rady waszego rodaka.
MEFISTO
Czas by go usłuchać.
Profesor Piess milczy.
MEFISTO (po chwili)
Co zamierzacie?
PROFESOR PIESS
Nie dać się dotknąć.
MEFISTO
Niechaj się stanie.
ROZDZIAŁ X
Bar „Amarantowa Wagina”. Przy jednym ze stolików siedzi Władysław Bagiełło wpatrzony w ekran turystycznego telewizora, a obok niego, wpółleżąc na blacie z twarzą osłoniętą ramionami, śpi Witold. Wszędzie dookoła walają się puste butelki po wódce i resztki jedzenia. Do baru wchodzą Mefisto z Sonneillonem. Ten drugi zatrzymuje się zaraz za drzwiami i ukrywa w cieniu znajdującego się tam grubego filaru. Mefisto podchodzi do stolika Bagiełły i siada naprzeciw niego. Jego Menelskość nie zwraca jednak na to uwagi, zaabsorbowany oglądanym filmem. Na dźwięk słów „Liechtenstein, uderzać!” i niemiecką pieśń jego twarz wykrzywia grymas wściekłości. Chwyta stojącą na stole butelkę wódki i robi duży łyk. Gdy jednak z głośnika telewizora pada „Uderzać!”, podrywa się gwałtownie, przewracając krzesło i samemu niemal tracąc równowagę.
WŁADYSŁAW BAGIEŁŁO (przyłączając się do rycerstwa na filmie)
Bogarodzica dziewica, Bogiem sławiena Maryja… Chorągiew kaliska, sieradzka, wesprzeć prawe skrzydło! (wznosi prawicę z butelką i gwałtownie nią wymachuje niczym mieczem, przy pomocy którego wskazuje kierunek podczas wydawania komend, rozchlapując dookoła alkohol) … Ruszajcie na pomoc Mazowszu! (gdy rycerstwo Lichtensteinu zdobywa chorągiew i pełnymi dumy głosami zaczyna śpiewać, Bagiełło z wyrazem wściekłości na twarzy rzuca butelką o ścianę) Cieniasy! (za butelką leci telewizor, po czym Bagiełło podnosi krzesło i siada na nim ciężko) Gdzie są moi przyjaciele, bojownicy z tamtych lat? Zawsze było ich niewielu, teraz jestem… (chowa twarz w dłoniach i zanosi się pijackim szlochem)
Mefisto przez cały czas przygląda mu się w milczeniu, z ironicznym uśmieszkiem. Wreszcie na jego twarz powraca powaga. Wyciąga z kieszonki surduta zawieszony na dewizce chronometr i sprawdziwszy godzinę odchrząkuje znacząco, zwracając na siebie uwagę Bagiełły.
MEFISTO
Wasza Wysokość, już czas.
Władysław patrzy przez chwilę na niego, wreszcie wstaje bez słowa i szarpnąwszy brata za ramię, kieruje się w stronę wyjścia. Brutalnie przebudzony Witold rozgląda się nieprzytomnie dookoła, a ujrzawszy, że brat wychodzi, wstaje i idzie za nim. Na końcu wychodzą Mefisto z niezauważonym przez Bagiełłów Sonneillonem. Wychodzą z budynku dworca. Na peronie oczekuje ich Strażnik (I)II. Kłania się w pas na widok Władysława i wiernopoddańczym gestem wręcza mu złotą lirę, po czym nic nie mówiąc, ręką pokazuje kierunek i wszyscy razem ruszają peronem, by dojść do nastawni. Na miejscu okazuje się, że wejścia do niej pilnuje Strażnik II.
STRAŻNIK II (kładąc dłoń na rękojeści miecza)
Stój! Kto idzie? (rozpoznawszy w półmroku przełożonego) A, to wy, przodowniku. Kogóż to wiedziecie tutaj?
STRAŻNIK (I)II
Nie pytaj, tylko dźwierze otwieraj, a chyżo.
STRAŻNIK II (prężąc się służbiście)
Mam przykazane do środka nikogo nie wpuszczać.
STRAŻNIK (I)II (zdenerwowany, niemal krzycząc)
A co ty mi tu będziesz opowiadał. Przełożonym twoim jestem i nakazuję ci nas przepuścić!
STRAŻNIK II
Nie macie takiej władzy przodowniku, żeby rozkaz samego komendanta zmienić. Odejdźcie w pokoju, bo inaczej będę musiał użyć innego argumentu (tu znów kładzie dłoń na rękojeści miecza)
Na taki obrót sprawy Strażnik (I)II bez namysłu nagłym ruchem wyciąga swój miecz z pochwy i atakuje podwładnego. Ten jednak okazuje się szybszy i odparowawszy cios, sam uderza, trafiając przodownika w bark. Jego miecz tnie kości i mięśnie pod kątem, zatrzymując się dopiero na mostku. Strażnik (I)II pada martwy.
STRAŻNIK II (z okrzykiem przerażenia upuszcza miecz)
Ojcze!
Rzuca się podnieść ciało z ziemi. Wykorzystuje to Władysław. Trzymaną w dłoniach lirą uderza młodzieńca w potylicę. Chłopak pada nieprzytomny. Mężczyźni wchodzą do budynku. Witold, mijając leżące na ziemi ciała, schyla się, podnosi Mentulę i szybkim uderzeniem odcina Strażnikowi (I)II prawą dłoń. Gdy dostają się do drzwi głównego pomieszczenia na piętrze, przykłada ją do czytnika linii papilarnych. Wejście staje przed nimi otworem. W środku wita ich zdumiona twarz nastawniczego.
NASTAWNICZY
A Waszmoście czego tutaj szukają? To nie poczekalnia dworcowa. I jak się tu dostaliście? Proszę natychmiast opuścić to miejsce.
Władysław po raz drugi robi użytek z liry. Ogłuszony nastawniczy pada na podłogę. Bagiełło podchodzi do rzędu dźwigni, służących do przestawiania zwrotnic. Chwilę przygląda im się zdezorientowany, w końcu zaczyna je przestawiać na chybił trafił. Kiedy kończy, jedną ręką ociera pot z czoła, drugą wciąż trzyma na rączce ostatniej dźwigni. Wszyscy stoją w milczeniu, zapatrzeni w okna nastawni. Po chwili zza wielkich tafli szkła, gdzieś z lewej strony słychać potworny łoskot i zgrzyt, a jednocześnie z naprzeciwka dochodzi do tego charakterystyczny pisk hamującego pociągu i niemal przed nimi zatrzymuje się towarowy. W tym momencie leżący na podłodze nastawniczy odzyskuje świadomość. Stara się zrozumieć, co się stało. Jego spojrzenie podąża za wzrokiem pozostałych.
NASTAWNICZY (przerażony)
Pośpieszny… (zszokowany zwraca się do Władysława, dostrzegając jego rękę na dźwigni) Boże! Cóżeś uczynił, Panie?!
MEFISTO (z satysfakcją)
Własny lud wykoleił.
Na te słowa stojący na uboczu Witold podchodzi od tyłu do brata i niespodziewanie przebija go Mentulą. Pozostawia miecz w jego ciele i cofa się. Siła pchnięcia rzuca Władysława na dźwignie. Osuwa się, odwracając jednocześnie. Wystający z pleców miecz blokuje się pomiędzy dźwigniami, tak że opadając na podłogę mężczyzna pozostaje w pozycji siedzącej. Spogląda na sterczący z jego brzucha sztych. Witold podnosi z podłogi lirę. Przygląda się jej z pogardą, po czym odwraca się i wychodzi z pomieszczenia. Po drodze wrzuca lirę do pojemnika na śmieci. Do Władysława podchodzi Mafisto. Bagiełło nic nie mówi. Wstrząsa nim gwałtowny spazm. Z jego ust wycieka stróżka krwi. Patrzy na swego doradcę z przerażeniem.
MEFISTO
Był twym, głupcze, sen Mosija, była, głupcze, twą i lira, lecz tyś kiep nie aoida, temu jeno z nędzą bida spod chałata ci wyziera, spod chałata ci wyziera.
Bagiełło umiera.
EPILOG
Skromnie umeblowany pokój. Na kanapie siedzi kobieta w średnim wieku i przegląda kolorowy magazyn. Przed kanapą, na dywanie leży na brzuchu około siedmioletni chłopiec i rysuje coś w zeszycie.
CHŁOPIEC (odwracając głowę w stronę kobiety)
Mamusiu, co to jest menel?
KOBIETA (nie odrywając wzroku od magazynu)
Ktoś, na kogo czeka walizka pod drzwiami.
CHŁOPIEC (wskazując palcem walizkę stojącą przy drzwiach wejściowych do pokoju)
Jak tamta?
Z zewnątrz zaczynają dochodzić dźwięki pijackich wrzasków. Ktoś wydziera się, śpiewając „Balladę o pancernych”. W końcu ze słowami „tylko zwyciężymy, a to ważna gra”, potykając się o walizkę, do pokoju wtacza się pijany Mefisto.
MEFISTO (radosny, rozkładając ręce, jakby chciał wziąć kogoś w objęcia)
Czołem rodzino!
Chłopiec przygląda mu się z zainteresowaniem, natomiast kobieta z zaciętym wyrazem twarzy nadal przegląda magazyn.
KONIEC
Neu-Grünfelde, 15 lipca 2410r.
1(łac.) Oglądając się za siebie, pomnij, iżeś człowiekiem; strzeż się, iżbyś nie upadł; – gdy w starożytnym Rzymie zwycięski wódz święcił swój triumf, stojący za jego plecami niewolnik miał przykazane co jakiś czas powtarzać te właśnie słowa
2(łac.) Słuchaj, patrz, milcz, jeśli chcesz żyć w spokoju.
3(łac.) Życia nikt nie otrzymuje na własność, lecz wszyscy do użytku.
4(łac.) Nie wiadomo, co przyniesie wieczór.
5(łac.) Zemsta jest przyznaniem się do cierpienia.
6(łac.) Osioł nad osłami na wieki wieków.
7(łac.) Jedzmy i pijmy, wszak jutro pomrzemy.
8(łac.) Witaj, Cezarze, idący na śmierć pozdrawiają Cię!
9(łac.) Rzym przemówił, sprawa skończona.
10(łac.) Niech szewc nie ocenia tego, co jest powyżej trzewika.
11(niem.) Unterschrift – podpis
12(łac.) Odejdź, Szatanie!
13(niem.) Królewna Śnieżka
14(niem.) Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili! Jakże się pocieszymy, mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami – kto zetrze z nas tę krew? Jakaż woda obmyć by nas mogła? Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziem musieli wynaleźć?
15(łac.) Niech odpoczywa w pokoju.
16(łac.) mentula – (wulgarne) męski organ płciowy
17(łac.) Co za czasy! Co za obyczaje!
18(łac.) Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, teraz przeznaczone jest na służbę tajnej policji.
19(łac.) Los jest ślepy.
20(łac.) Los lęka się dzielnych, nęka tchórzliwych.
21(łac.) Los wielu daje za dużo, nikomu dosyć .
22(łac.) Co zginęło, to zginęło – w znaczeniu – co się stało, to się nie odstanie.
23(wł.) Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie – lub – ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją.
24tu: błądzeniu
25(łac.) czarny rycerz – jedna z postaci theatrum funebris – spektaklu żałobnego w sarmackiej Polsce; wjeżdżał do kościoła po mszy żałobnej i spadał z konia na posadzkę świątyni.
26(łac.) spektakl żałobny w sarmackiej Polsce, którego pierwowzorem był królewski, a potem magnacki ceremoniał pogrzebowy.
27(łac.) zamek boleści – rodzaj ozdobnego katafalku, przy którym odprawiane były uroczystości pogrzebowe
28(łac.) stonka ziemniaczana
29szaty liturgiczne
30insygnia biskupie
31(ang.) W te przykre noce pan twój spać nie może?
32(ros.) Jak wiele jest opium dla ludu?
33(łac.) Nie trzeba na głupim karku wieszać dzwonków – lub – poznać błazna i bez dzwonków.
34(łac.) Głupich pełno wszędzie – lub – głupich nie sieją.
35(fr.) Dobry wieczór panu! Jesteśmy tutaj, żeby wyjaśnić pewną nieprzyjemną sytuację. Ci oto dżentelmeni oskarżyli pana o napaść i pobicie.
36(fr.) Naprawdę? Zapomnieli dodać uprowadzenie i gwałt.
37(fr.) Proszę sobie nie żartować. To jest poważna sprawa.
38(fr.) Przepraszam, ale jak mogę być poważny w obliczu tak niepoważnego oskarżenia? Ja tylko broniłem honoru mojego i Legii przed tymi… paniami.
39(fr.) To… To… To skandal!
40(fr.) Przez ten niespodziewany postój, mamy spore opóźnienie. Zaś panowie pogarszają sytuację. Nie mam czasu na zabawę w śledczego, dlatego zostaniecie natychmiast usunięci z mojego pociągu.
41(fr.) Z jakiej racji? Jestem szlachetnie urodzony, walczyłem za waszą ojczyznę, jestem kawalerem Narodowego Orderu Legii Nastrojowej… i mam bilet.
42(fr.) Proszę pokazać wasze bilety do kontroli.
43(fr.) Nie umiem ich znaleźć. Zaraz… Były w książce. Użyłem ich jako zakładki. Ale gdzie jest książka? Była tu, na stoliku. To on ją ukradł! To on ukradł nasze bilety!
44(fr.) Panowie raczą zabrać swoje rzeczy i pójść z nami.
45(ang.) Jaki to kraj jest?
46(fr.) …to jest nigdzie.
47(ros.) Kura nie jest ptakiem.
48(fr.) specjalność domu, dania typowe dla jakiegoś lokalu, restauracji, a zwłaszcza dania firmowe, popisowe, co dotyczy także w kuchni domowej; żartobliwie również o rzeczy charakterystycznej dla jakiegoś twórcy.